Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy metal. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą heavy metal. Pokaż wszystkie posty

13 lutego 2021

Kat – The Last Convoy [2020]

Kat - The Last Convoy recenzja okładka review coverKat po wydaniu „Without Looking Back" nabrał rozpędu, więc rzeźbi w gównie póki gorące (?), udowadniając wszem i wobec, że nie ma takiego tematu, którego nie da się spierdolić. Opisywany The Last Convoy to ledwie 42-minutowy składak pięciu ponownie nagranych utworów (starych i nowych) oraz trzech coverów wydany na 40. rocznicę istnienia zespołu. Wprawdzie ktoś złośliwy mógłby w tym miejscu zapytać, jaki jest sens takich zabiegów, skoro jakieś 20 lat z tych 40 to raczej brak jakiejkolwiek aktywności, ale to by godziło w polskie zamiłowanie do wszelkich rocznic, miesięcznic i innych okazji, kiedy można się spotkać przy wódce i ogórku kiszonym.

Z tego co zauważyłem, dla wielu osób dobór kawałków na tym wydawnictwie to coś pomiędzy niepojętym a absurdalnym, a przecież wyjaśnienie dostajemy w książeczce - Piotr Luczyk twierdzi, że The Last Convoy przybliża korzenie zespołu oraz przypomina najbardziej istotne momenty w jego historii. Proste, prawda? W końcu między pierwszym singlem a „Mind Cannibals” Kat nie nagrał nic wartego uwagi, w dodatku nic godnego uwagi z zupełnie przypadkowymi ludźmi. Domyślam się, że niemałym bólem dupy było wymienienie nazwisk Loth i Kostrzewski jako współautorów dwóch najstarszych numerów.

Przechodząc do zawartości płyty, na początek mamy powtórkę ze starego singla: „Noce Szatana” z zupełnie nowym bzdurnym tekstem oraz „Ostatni tabor”, w którym — i to jest ciekawe — część tekstu przetłumaczono, a część dopisano (za frazę „Run brother run!” złożyłbym wniosek o ukrzyżowanie autora), dzięki czemu całość nie trzyma się kupy i nie ma najmniejszego sensu. Oba numery brzmią strasznie sterylnie i są fatalnie zaśpiewane (po części także ze względu na teksty) – to baaardzo osobliwie pojmowany samogwałt. Następny w kolejce jest „Mind Cannibals” w lżejszej i na siłę udziwnionej odsłonie. Później przypominano, że „Dark Hole – The Habitat Of Gods” w akustycznej wersji to porażka, choć akurat pod względem wokalnym wypada najlepiej (Maciej Lipina w takiej dawce naprawdę daje radę). Ostatnim autorskim kawałkiem i zarazem największą (potencjalną) atrakcją na płycie jest „Flying Fire 2020”, w którym udziela się Tim Owens. Amerykanin miał pozamiatać, a niczego nie wniósł od siebie i zaśpiewał bez przekonania.

W przypadku coverów — Deep Purple, Scorpions i AC/DC — mogę być nieco bardziej wyrozumiały, bo od strony technicznej wszystkie zagrano bez zarzutu, a w ich aranżacjach nie wprowadzono żadnych drastycznych zmian. Niestety, nie są to utwory instrumentalne… Głos Jakuba dalej mnie nie przekonuje, ale resztką obiektywizmu potrafię przyznać, że to i tak najlepsze wokale, jakie nagrał dla Kata. Wydaje mi się, że główna w tym zasługa oryginalnych linii, których mógł się bezpiecznie trzymać. Niemniej jednak… Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił. A Ian Gillan, gdyby nie żył, to by się w grobie przewracał… Na nasze szczęście nikt nie wpadł na to, żeby przerobić Rainbow!

I właśnie tak według Piotra Luczyka ma wyglądać wydawnictwo podsumowujące 40 lat grania, w tym przynajmniej 10 jawnego robienia sobie kpin z najwierniejszych fanów. The Last Convoy to zrobiony niewielkim nakładem kosztów i pracy pospolity wyciągacz pieniędzy. Napisałbym, że gorzej być nie może, ale podejrzewam, że zespół ma jeszcze jakieś gówno w zanadrzu.


ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

15 lipca 2019

Kat – Without Looking Back [2019]

Kat - Without Looking Back recenzja okładka review coverOd czego tu zacząć, żeby za szybko nie rzucać kurwami… Może tak. Jeśli wierzyć informacjom zawartym we wkładce Without Looking Back, materiał został nagrany w 2016, a rok później dokonano mixów, masteringu i innych upiększeń. Z premierą natomiast zwlekano aż do tegorocznych wakacji… Tylko czy na pewno zwlekano? Nie żebym się tu bawił w dziennikarza śledczego rodem z Faktu, ale ta dwuletnia przerwa śmierdzi mi niemożnością znalezienia wydawcy. Jakiś się w końcu trafił – Pure Steel Records, czyli label specjalizujący się przede wszystkim w trzecioligowym heavy-power na rynek niemiecki. No i cóż, w porównaniu z „kolegami” z wytwórni Kat wcale nie wygląda źle, jednakowoż na tle swoich klasycznych dokonań wypada zawstydzająco blado. Ba, z kolejnymi utworami okazuje się, że również poziom „Mind Cannibals” jest dla zespołu nie do przeskoczenia.

Nie wiem, czy ktokolwiek oczekiwał od Kata przeciętnego heavy metalu zaprawionego topornym hard rockiem, ale właśnie takiego potworka dostaliśmy na Without Looking Back. Płyta jest szalenie nierówna, zadziwiająco nijaka, nierozsądnie rozciągnięta, a dzięki wokalom także męcząca. Pomimo dziesiątek przesłuchań nie udało mi się znaleźć na tym materiale jakiejkolwiek wyraźniej zarysowanej myśli przewodniej, haczyka czy czegoś, co w logiczny sposób spajałoby wszystkie kawałki i czyniło z nich monolit. Strasznie dużo tu niepotrzebnych powtórzeń, całkowicie chybionych pomysłów (zwłaszcza hammondy są potrzebne jak Gargamelowi jednorożec) i wciśniętych na siłę ozdobników.

Zespół dużo śpiewa o ogniu, jednak w muzyce wiele tego ognia nie znajdziecie. „Black Night In My Chair” (niewypał na otwarcie), „The Race For Life” (w sam raz na czołówkę „Barw szczęścia”) czy „Let There Be Fire” (parodia Deep Purple) to w ogóle proste i niemrawe przytupy, które ratują jedynie solówki Piotra Luczyka. Naprawdę dobrym numerem wydaje mi się tylko „More”, bo jako jedyny ma w sobie dość życia, żeby utrzymać uwagę od początku do końca, najmniej w nim aranżacyjnych bzdur, no i jest najlepiej zaśpiewany. W pozostałych utworach fragmenty sensownego grania można natomiast policzyć na palcach jednej ręki (choć tyle, że nie stolarza z 30-letnim doświadczeniem), więc okazji do podniety na Without Looking Back nie ma zbyt wiele. W tym gronie szczególnie ciekawym przypadkiem jest ballada „The Promised Land”, która po 4 minutach nudy (akustyków, smyczków i płaczliwego zawodzenia) przechodzi w największy konkret na płycie – rasowe riffy i solidne popierdalanie. Przez te niespełna 2 minuty Kat udowadnia, że gdy tylko chce, to jest w stanie zagrać tak, jak wszyscy oczekują - szybko, agresywnie i z jajami. A czemu nie chce tak grać – oto jest pytanie!

Teraz słów kilka o człowieku, który na Without Looking Back wydaje odgłosy paszczą. Nie mam zielonego pojęcia skąd się wziął i czym przekonał do siebie Piotra, ale co do tego, że do metalu się nie nadaje, nie mam najmniejszych wątpliwości. Jakub Weigel śpiewa na jakieś 40 sposobów (bywa, że każdy wers inaczej), ale koniec końców gówno z tego, skoro może ze 2-3 z nich nie wywołują odruchu wymiotnego. Trudno mi to nazwać wszechstronnością, raczej niezdecydowaniem albo kiepskim panowaniem nad głosem. Ponadto nie dość, że — tak ogólnie — dysponuje dość irytującą barwą, pozwala sobie na dużo niczym nieuzasadnionych ozdobników (w tym „jeahowania”), które wymagają naturalnego luzu w głosie, bo inaczej wypadają sztucznie. U Jakuba wypadają bardzo sztucznie. Pozostaje jeszcze kwestia tekstów — Qbek nie miał na nie wielkiego wpływu, na swoje szczęście — co do których mam dwie hipotezy. Albo są wypakowane idiomami i super skomplikowanymi związkami frazeologicznymi i dlatego ich nie ogarniam, albo to pozbawione konkretnej treści pieprzenie o niczym w sam raz dla pierwszej lepszej domokulturowej kapelki. Hmmm…

Kat tym materiałem powinien pokazać światu, że wciąż ma sporo do powiedzenia i należy się z nim liczyć, tymczasem Without Looking Back można się czepiać w tylu punktach, że to aż przestaje być śmieszne. Zespół miał kilkanaście lat na przygotowanie urywającej dupę i przede wszystkim dopracowanej płyty, a oto co mamy: przeciętna muzyka z niewielkimi przebłyskami, niepasujący do niczego wokal, słabiutkie teksty i potraktowana po macoszemu oprawa (recycling na okładce, brak polskich znaków diakrytycznych w użytych fontach). Broni się jedynie klasowe brzmienie, choć nie dorównuje ciężarem temu z „Mind Cannibals”. Nie chciałbym niczego sugerować (a co mi tam, chciałbym), ale to chyba dobry moment, żeby się poważnie zastanowić nad sensem dalszego grania pod tą nazwą.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 kwietnia 2019

Gorefest – Chapter 13 [1998]

Gorefest - Chapter 13 recenzja okładka review coverZacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2015

Blind Guardian – Beyond The Red Mirror [2015]

Blind Guardian - Beyond The Red Mirror recenzja okładka review coverDawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany „Imaginations from the Other Side”, na którym można było usłyszeć kawałek pod tym samym tytułem. Dla wielu fanów Bardów tak album, jak i ów utwór, były i są najlepszymi w historii zespołu. Tym większa musiała być ich radość, gdy okazało się, że Beyond the Red Mirror podejmie ten porzucony na równo dwadzieścia lat wątek. Odłóżmy jednak historię na bok, bo Blind Guardian A.D. 2015 to najlepsze dzieło Niemców od czasu „A Night at the Opera”, czyli od dobrze ponad dekady. Muszę przyznać, że zacząłem się trochę obawiać o kondycję muzyków i obrany na dwóch poprzednich długograjach kierunek, ale wygląda na to, że była to jedynie czasowa niedyspozycja. Otóż bowiem Beyond the Red Mirror dorównuje rozmachem najbardziej epickim dziełom Niemców, jest doskonale przemyślany, bezbłędnie nagrany, złożony jak gramatyka w języku polskim, a jednocześnie lekki i świeży. Nie pamiętam dokładnie, jak wiele razy przesłuchiwałem ten album ostatnimi miesiącami (ale pewnie idzie w setki), a jedyne, co mogę stwierdzić, to że każde kolejne okrążenie pozwalało mi odkryć coraz to nowsze smaczki i subtelne niuanse, tak dobrze znane z wydawnictw z przełomu wieków. Klasyczny Blind Guardian w najlepszej postaci i formie najwyższej od lat. Utwory takie jak „Twilight of the Gods”, „Prophecies”, „The Throne”, czy też bonusowy „Doom” urywają dupę. Pozostałym nie brakuje w zasadzie niczego, by znaleźć się w gronie najjaśniejszych punktów programu, ale ograniczę się do wspomnianych, by nie wyjść na opłaconego klakiera. Niezmiernie cieszy mnie, iż chłopaki przestali kombinować w stylu i grają to, co im wychodzi najlepiej – epicki, nieco bombastyczny prog metal, obficie polany baśniowością i fantasy. Jak się mówi – lepsze jest wrogiem dobrego, a to, czego byliśmy świadkami w przypadku dwóch wcześniejszych wydawnictw, to książkowy przykład przekombinowania i szukania zmian na siłę. Aby zrozumieć o czym tu piszę, wystarczy posłuchać z jaką łatwością i swobodą postępuje album, jak lekkiego sprawia wrażenie, a w końcu – jak szybko upływa ponad godzina (a w przypadku edycji rozszerzonej – 76 minut) zawartego na nim materiału. Aż chce się przesłuchać całość raz jeszcze. I jeszcze raz, i jeszcze… No co tu ukrywać – jestem zachwycony Beyond the Red Mirror. Tym bardziej, że chyba nie spodziewałem się powrotu do stylu z moich ulubionych czasów. Fanom nie trzeba krążka specjalnie reklamować, demo pewnie nadal będzie miał na nich elegancko wyjebane (za dużo wiesz! - przyp. demo), wszystkim pozostałym polecam serdecznie. Najlepsi w swoim gatunku, jedyni i niepowtarzalni – Blind Guardian.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lipca 2014

Hexenhaus – Dejavoodoo [1997]

Hexenhaus - Dejavoodoo recenzja okładka review coverChciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hexenhaus
Udostępnij:

11 czerwca 2014

Heathen – Breaking The Silence [1987]

Heathen - Breaking the Silence recenzja reviewPo kilku raczej nowych wydawnictwach czas wrócić do tych nieco bardziej zakurzonych i czasami zapomnianych. A jeżeli już wracać, to z przytupem i czymś naprawdę solidnym. Debiutancki krążek amerykańskich heavy/thrash metalowców z Heathen, mimo iż nie tak techniczny jak późniejsze dokonania muzyków, z pewnością jest albumem wartym przesłuchania i poświęcenia mu kilku chwil. Mocno zakorzeniony w heavy metalu Breaking the Silence jest bowiem nie tylko melodyjny i energetyczny, ale także – jak na swoje czasy – szybki, punkowo głośny i, co już napisałem, niepozbawiony technicznych zagrywek. I pomimo tego, że bliższy jest Agent Steel aniżeli Watchtower bądź Coronerowi, nie umniejsza to w żadnym stopniu jakości riffów i solówek. Krążek rozpoczyna jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych i energetycznych kawałków albumu „Death by Hanging”. Ma wszystko, co najlepsze w thrashu z Bay Area – nieskończone pokłady bezpardonowego nakurwu, (nieco nastoletniej) dzikości i dobrych gitar. Równie dobrze prezentują się także „Open the Grave”, „Pray for Death” oraz „Save the Skull”. Dwa ostatnie, podobnie jak opener, to rasowe bestie, dobre zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncercie, ale także w dobrze wietrzonym samochodzie z porządnym audio. Czysta moc! „Open the Grave” robi czymś innym, a mianowicie kapitalnym riffem z początku utworu. Pozostałe kawałki trzymają podobny, lepiej niż poprawny, poziom, choć są albo nieco wolniejsze, albo bardziej melodyjne. Wada to żadna, ale niektórym może się zrobić zbyt cukierkowo. Jedynym utworem, który dołuje, jest „World’s End”, którego początek to dość smętna balladka. Na szczęście kończy się ona po niecałych dwóch minutach i utwór odżywa. Należałoby więc raczej napisać o słabym fragmencie, nie zaś utworze, choć pewien niesmak pozostaje. Tak czy inaczej, Breaking the Silence nie można ocenić inaczej jak dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, a skończywszy na produkcji, która przetrwała próbę czasu. Nawet okładka nie jest taka zła. Polecam.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/heathen.official/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2014

Flotsam And Jetsam – Doomsday For The Deceiver [1986]

Flotsam And Jetsam - Doomsday For The Deceiver recenzja okładka review coverO ile Exodus pojawia się w rozmaitych rankingach i zestawieniach klasyków, jest ustawiany w jednym szeregu z Testamentem, Metallicą i Slayerem, zaś debiutancki „Bonded by Blood” przyprawia o drżenie nóg najtwardszych nawet thrashersów, o tyle Flotsam And Jetsam znany jest głownie jako kapela, w której zaczynał Newsted zanim przeniósł się do wyższej ligi. Trochę to krzywdzące, ale tak właśnie jest, niestety. Czas więc nieco to zmienić i dedukować społeczeństwo, bo sama muzyka żadnej taryfy ulgowej nie potrzebuje i nie ma konieczności niczego podkolorowywać. Można w Doomsday for the Deceiver przepaść na długie godziny. Najwyborniejszy blend brytyjskiego heavy metalu oraz speed/thrashowych elementów sceny amerykańskiej przyprawionych pierwiastkami Agent Steel oraz Savatage. Muzyka wchodzi gładziutko, a dzięki bogactwu motywów zaczerpniętych z każdego ze źródeł, pozostaje tam na długo i pozwala się po wielokroć odkrywać na nowo. Złapałem się na tym nie raz, że kawałek, który wydawał mi się przesłuchany i znany na wylot, ujawniał kolejną warstwę, która wcześniej musiała mi umknąć. Mimo dużej dozy bezpośredniości i relatywnej prostoty, same tylko popisy Newsteda wymagają kolejnych nastu okrążeń by wyłapać wszystkie smaczki, a do tego dochodzą przecież gitary oraz wokalizy Erica A.K. Trochę mniej dzieje się w garach, które są bodaj najbardziej heavy/powerowe z całego instrumentarium i przez to nie tak intrygujące i nie tak ciekawe. David-Smith jest jednak na tyle dobrym pałkerem, że jak jest potrzebny, to nawet podwójną stopą zarzuci bez obciachu dla techniki. O popisach Newsteda już wspomniałem, dodam wiec tylko, że jego umiejętności połączone z fantastycznie selektywnym brzmieniem instrumentu, ustawiają krążek wśród najlepszych z rocznika, a przynajmniej najlepiej zrealizowanych. Tym niemniej to duet gitarzystów Gilbert/Carlson przyczynia się najbardziej do jakości muzyki i jej niesamowitej mocy. O riffach z tytułowego „Doomsday for the Deceiver”, „Flotzilla”, bądź „Desecrator” nie sposób pisać inaczej, jak o absolutnych klasykach. Można w nich znaleźć zarówno heavy metalową epickość, jak i speed/thrashową zadziorność, ale także dbałość o szczegóły i techniczne zaawansowanie. Jednak to, co dla jednych jest zaletą, dla innych jest wadą. W przypadku debiutu Flotsam And Jetsam problemem jest, wspomniana parokrotnie, heavy metalowość. W żadnym wypadku nie deklasuje to płyty, ale po dłuższym czasie może trochę zniechęcać. Problem pewnie w ogóle by nie istniał, gdyby proporcje między stylami były lepiej wyważone, ale ciążenie w stronę heavy jest dość mocne, co może się przełożyć na ogólnie rozumianą miodność. Niemniej jednak Doomsday for the Deceiver jest płytą ze wszech miar godną uwagi i polecenia. I nawet jeśli jest się uczulonym na heavy metal, nie powinno być kłopotu z jej przesłuchaniem. Może nie tak częstym, ale jednak.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: http://www.flotsam-and-jetsam.com

podobne płyty:

Udostępnij:

17 grudnia 2013

Kat – Rarities [2013]

Kat - Rarities recenzja reviewRarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.

Zebrane w jednym miejscu archiwalne numery Kata na pewno mają niemałą wartość historyczną, edukacyjną i w końcu kolekcjonerską, ale nie sądzę, żebym wracał do tej płyty częściej niż raz na rok. Po prostu, nie ma u mnie wielkiego ciśnienia na hard rock (mocno inspirowany Deep Purple, Rainbow i całą resztą) wpadający niekiedy w heavy metal w wykonaniu tego zespołu. Oczywiście nie można tym numerom odmówić dobrej konstrukcji i fachowego wykonania, ale powiedzmy sobie jasno – zestarzały się.

Mimo to, dla mnie „Robak”, „Bez Pamięci” i „Delirium Tremens” w swych pierwotnych wersjach, z rockowym feelingiem brzmią dużo ciekawiej i przede wszystkim naturalniej niż ich późniejsze reanimacje na "Balladach”. Rasowe grzanie pojawia się tylko w „Menaced”, a ten jeden numer to trochę mało, żeby brnąć dla niego przez cały album.

Byłoby na pewno lepiej, bardziej bogato, gdyby program Rarities uzupełniono materiałem z singli (zwłaszcza „Noce Szatana/Ostatni Tabor”), wersjami alternatywnymi (jeśli jeszcze jakieś są) i wszystkim, co nie trafiło na płyty; postarano się o potężny katalog zdjęć i obszerne wynurzenia muzyków na temat „starych czasów”, bo w obecnej formie krążek sprawia wrażenie niepełnego. Sam pomysł uważam za udany, do realizacji — jak widać — można mieć zastrzeżenia.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 listopada 2013

Blind Guardian – Follow The Blind [1989]

Blind Guardian - Follow The Blind recenzja okładka review coverWydany rok po debiutanckim „Battalions of Fear” tylko umocnił pozycję Niemców na metalowej scenie i udowodnił, że można grać speed/power bez żenującej otoczki i pedalskich melodyjek. I tak Follow the Blind podążył obraną wcześniej ścieżką zatrzymując to, co najlepsze i poprawiając niedociągnięcia. Stylistycznie albumy są bardzo do siebie podobne, utrzymane w nieco thrashującym klimacie, z tym wszakże, że Follow the Blind wydaje się bardziej bezpośredni niż debiut, który chyba, mimo całej swojej speedowej aparycji, aspirował do czegoś więcej, głównie za sprawą rozmaitych wtrętów i interludiów. Follow the Blind mknie do przodu bez pardonu przeplatając ze sobą motywy szybkie i nakurwy (oczywiście w ramach gatunku i w odniesieniu do swojej epoki). I w tym właśnie upatruję główną wadę krążka, a mianowicie: brak point. Takie „Damned for All Time”, bądź „Hall of the King” rozpoczynają się, trwają i kończą na tym samym poziomie, bez żadnych akcentów bądź suspensów. Są szybkie, dobrze zagrane, ale bez podsumowania. Warto jednak zaznaczyć, że oba utwory mają potencjał, są w nich momenty, które aż proszą się o jakieś jebnięcie. Niestety nic takiego się nie dzieje i przez to tracą one na wymowności, a album na oryginalności. Nieco podobnie jest z „Fast to Madness”, bo i jemu zbywa na liniowości. Niestety owocuje to tym, że 3 z 9 utworów brzmią bardzo do siebie podobnie, są dość monotonne i generalnie nie podnoszą ciśnienia, chyba, że maniaków siermiężnego speed metalu. Jeżeli dodamy do tego chóralne intro rodem z Monty Pythona oraz cover The Regents pt. „Barbara Ann” wyjdzie z tego, że niemal pół płyty stoi poniżej oczekiwań. Z tym ostatnim jest trochę inna sprawa, bo mimo proweniencji z czasów Elvisa, interpretacja Blindów wlewa weń nowe życie i jakąś tam, niemałą w sumie, frajdę sprawia. Na szczęście pozostałe, wliczając instrumentalny „Beyond the Ice”, lepiej niż dają radę, mają dobrze przemyślaną konstrukcję i dzielnie opierają się próbie czasu. „Banish from Sanctuary” i „Valhalla” zaś to koncertowe klasyki, które niejednokrotnie udowodniły swoją klasę i nie powinno nikogo dziwić, że grane są po dziś dzień mimo, iż zespół — ostatecznie — powędrował w progresywne i koncepcyjne klimaty. Follow the Blind — jak już się rzekło — potwierdził, że muzycy są nie tylko dobrymi rzemieślnikami, ale także, iż mają pomysł na siebie i swoją muzykę. Album nie ustrzegł się oczywiście błędów – poza wspomnianą już liniowością, są to nieco nieprzystające, czy raczej wystające, do reszty wokale Hansiego, co jednak jest raczej winą producentów i realizatorów. W moim rankingu albumów zespołu, Follow the Blind znajduje się pod koniec stawki, jest chyba najrzadziej słuchanym przeze mnie krążkiem, albumem po który wracam raczej od wielkiego święta. Tym wszakże, którzy nad postęp cenią sobie szybkość i jasność przekazu, drugi longlplej Niemców na pewno przypadnie do gustu.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2013

Charred Walls Of The Damned – Charred Walls Of The Damned [2010]

Charred Walls Of The Damned - Charred Walls Of The Damned recenzja reviewDebiutancki krążek amerykańskiego all-star bandu pojawił się w sumie znikąd i lekko zamieszał w głowach miłośnikom twórczości poszczególnych gentlemanów. No bo wieść o tym, że Christy i DiGiorgio razem grają power/heavy metal to nie jest coś, co przyjmuje się bez rękojmi, bez większych emocji, z lekkim wzruszeniem ramion, jak, nie przymierzając, kolejną aferę na szczytach władzy w naszym ukochanym kraju. Takie rzeczy raczej się nie dzieją, a jeśli już dochodzą do skutku – budzi to oczywiste, powszechne zainteresowanie… a przynajmniej powinno. Patrząc jak sprawa rozwinęła się w przypadku Charred Walls Of The Damned, należy stwierdzić jednak, że jak zespół był mało znany, tak jest mało znany do dziś, z wyjątkiem oczywiście tych, którzy cokolwiek w temacie siedzą. Dla większości jednak, Charred Walls Of The Damned to kolejna, nic nie znacząca nazwa jakich wiele, kojarzona zapewne, niestety, z jakimś metalcore’owym badziewiem. Tym większe powinno być zaskoczenie tych, którzy mimo tego jakoś się do kapeli dokopali i wykonali, jak to się ładnie mówi „leap of faith”. Dobre pół godziny mięsistej, dzięki obecności Christiego – bardzo rytmicznej i zalatującej deathowymi patentami, melodyjnej, okazjonalnie nawet technicznie brzmiącej muzyki w stylu nieco Judasowym, nieco Iced Earthowym, czyli szybki i bezpośredni heavy metal nie dla picusiów (o ile heavy metal może być nie dla picusiów :)). Obecność Christiego jest dominująca i kilka razy miałem wrażenie, że album był krojony pod niego właśnie – Charred Walls Of The Damned jest krążkiem bardzo perkusyjnym, z dobrze, bardzo dobrze nawet, wyeksponowanymi garami, które niekiedy pochłaniają, niestety (a może stety, ale o tym za moment), pozostałych muzyków. Trochę szokuje za to praktycznie zupełny brak DiGiorgio, który został tak daleko w tyle, że mógłby go zastąpić byle jaki, wiejski chałturnik, bo i tak go nie słychać. Za to, przyznam, karny kutas się zespołowi należy i 100 pompek. Nieco więcej siebie i z siebie mógłby zaoferować także Owens, bo poza jednym — ale za to arcy-kapitalnym fragmentem w „Manifestations” — odrobinę sobie folguje i śpiewa na pół gwizdka. Całkiem dobrze sprawuje się za to Suecof, który nie dość, że przejmuje niekiedy obowiązki nieobecnego basisty, to oprócz tego robi swoją robotę i robi ją dobrze. Choć kilka solówek więcej mogłoby być i nikomu krzywda by się nie stała. Generalnie jednak – wywiązuje się z obowiązków i z podniesionym czołem może występować obok, dalece bardziej uznanych, kolegów. Jednak największą bolączką albumu jest właśnie brak pełnego zaangażowania, z wyjątkiem chwalonego już Christiego, który najwyraźniej postanowił odwrócić uwagę od nieco słabszych w formie kolegów i Suecofa, który radzi sobie dobrze i w kilku momentach ratuje kawałki. Niemniej jednak od strony technicznej, mimo smęcenia, album jest mocno powyżej przeciętnej i udowadnia, że nawet mniej dysponowani DiGiorgio z Owensem dystansują niemałą część konkurencji. Kilka słów o kompozycjach – jest różnie. Album niestety nie trzyma równego poziomu i zdarzają się kawałki zwyczajnie słabe i zupełnie bez jaj. Taki np. „Blood on Wood” mógłby spokojnie zostać pominięty bez straty dla całości. A nawet z zyskiem. Nierówność tyczy się także kawałków, które w jednej chwili potrafią z biednych zmienić się w bardzo dobre i na odwrót. Kilka perełek jednak się udało znaleźć i takie „From the Abyss”, „Manifestations”, „The Darkest Eyes” bądź „Fear in the Sky” dają całkiem przyjemnego kopa. Pozostałe są albo nierówne, albo nierówne z tendencją do słabowania. Płytę odrobinę ratuje nieprzesadna długość, bo co złe dość szybko się kończy. Jak na debiut jednak, album prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć po takim składzie można i należy spodziewać się więcej. A tak jest dobrze. Tylko, albo aż.


ocena: 7/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2013

Oliva – Raise The Curtain [2013]

Oliva - Raise The Curtain recenzja okładka review coverBóg jeden raczy wiedzieć, co siedzi w głowie Jona Olivy. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego Raise the Curtain wydano pod szyldem Oliva, a nie Jon Oliva’s Pain na przykład. Jeżeli jest ktoś, kto jest w stanie dowieść bez cienia wątpliwości, że „to przecież zupełnie inna muzyka, inne emocje i w ogóle nowa jakość” i nie leci przy tym w chuja, to ma ode mnie kratę browara. Słowo się rzekło. Ale nie o problemach artysty z określeniem własnej tożsamości miało być, lecz o najnowszym dziecku Jona Olivy — wywołanym już do tablicy albumie — Raise the Curtain. Jedenaście utworów w stylu bardziej Jon Oliva’s Pain niż Savatage, choć to przecież prawie jedno i to samo, niemal godzina raczej rockowego niż metalowego grania, choć to też żadna nowość, a wszystko to w arcy charakterystycznym stylu amerykańskiego muzyka i kompozytora. Póki nie znajdzie się ktoś, kto skutecznie mnie przekona, że Oliva to nie Jon Oliva’s Pain, będę się uparcie trzymał własnej wersji, tzn. uważał, że poza inną nazwą (ale też bez przesady, Sherlocka by nie zwiodła) trudno się doszukać nawet najdrobniejszych zmian w stylu, feelingu, melodiach, technice bądź czymkolwiek innym. Prawda jest taka, że gdyby krążek wydano pod szyldem Jon Oliva’s Pain, albo nawet Savatage, nawet najbardziej zagorzali fani tych zespołów (czyli ci sami ludzie, de facto) nie zorientowaliby się, że właśnie ktoś ich robi w konia i obcują z zupełnie nowym bytem na scenie muzycznej. Łyknęliby Raise the Curtain jak Sawicka łapówkę (żeby jednak nie ciągano nas po sądach przyznam, że zrobiono to tylko dzięki wyjątkowo parszywej prowokacji, w ogóle niezgodnej z prawem i że agent Tomek miał włosy na żelu i ogólnie chujowo to zrobili, bo zrobili to chujowo). Ale… ale nie zmienia to faktu, że opisywany dziś krążek, mimo całej rzeszy podobieństw, ma jeden element, który sprawia, że można się zorientować, iż mamy do czynienia z nową kapelą. A tym elementem jest – stetryczenie i zaawansowanie wiekowe frontmena. Album, mówiąc po ludzku, jest bez ikry. Jeszcze pierwsza połowa daje radę, jest kilka ładnych, naprawdę solidnych riffów i pomysłów, ale z czasem jest coraz słabiej i ogólne wrażenie jest takie, że krążek się wlecze i ślamazarzy. Savatage i JOP zawsze miały w swoim repertuarze ballady i nigdy mi to nie przeszkadzało, ale nawet one miały w sobie jakieś życie, jakąś moc, coś, co sprawiało, że chciało się ich słuchać. Tutaj tego brakuje. Mimo kilku niezłych pozycji, uczucie mam takie, jakbym właśnie słuchał muzyki dla emerytów. To uczucie dominuje po lekturze i odsuwa w niepamięć te dobre, na swój sposób z pazurem kawałki, które Jon wie przecież jak komponować i wie jak zagrać. Trochę jestem zawiedziony, przyznam, Raise the Curtain; po kapitalnym „Festivalu” spodziewałem się albumu równie dobrego, pełnego pasji i życia, a dostałem taki trochę półprodukt, dający się słuchać wprawdzie, ale jednak odstający od czołówki. Mam nadzieję więc, że Oliva pozostanie marką dla dziadków, a JOP dalej będzie nagrywał solidne, heavy metalowe albumy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

podobne płyty:

Udostępnij:

2 czerwca 2013

Jon Oliva's Pain – Maniacal Renderings [2006]

Jon Oliva's Pain - Maniacal Renderings recenzja okładka review coverTym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2012

Cacophony – Go Off! [1988]

Cacophony - Go Off! recenzja okładka review coverCzy może być coś lepszego niż jeden album duetu Becker/Friedman? Oczywiście, że tak – dwa albumy duetu Becker/Friedman. Od dwóch lepsze by były trzy, ewentualnie siedem, ale niestety, skończyło się na dwóch, nad czym bardzo ubolewam. Boli mnie także to, że przez ostatnie ćwierćwiecze, bo tyle bez mała liczy sobie opisywany dziś album, krążków, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na jednej z nim(i) półce jest w najlepszym przypadku kilkanaście. I że większość jest w podobnym wieku. Pewną osłodą są pojawiające się tu i ówdzie informacje o reaktywacji zespołów odpowiedzialnych za owe kilkanaście płyt. Do czasu jednak pojawienia się nowego materiału pozostaje cieszyć się tym, co jest; na szczęście jest to radość autentyczna, tak prawdziwa jak wiara Macierewicza w zamach smoleński. Być może dla części co mniej wyrobionych słuchaczy muzyka spod znaku Cacophony wyda się kiczowata i przerysowana, ale jak wspomniałem – dla mniej wyrobionych. Prawda bowiem jest taka, że w temacie neoklasycznego szarpania strun nic lepszego nie stworzono. Ba, rzekłbym nawet, że jeśli chodzi o granie na gitarze w ogóle. Można się ze mną zgadzać lub nie, ale racja i tak jest po mojej stronie. Owszem, przyznaję, teksty nie są mocną stroną Cacophony, tak właściwie te z Go Off! są nawet durniejsze niż te z debiutu, ale nie ma się co oszukiwać – tu nie o teksty chodzi. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, a jeśli odnieść się do ówczesnych realiów, przysłowiowej prawdy czasów – są jak najbardziej w konwencji. Album, mimo iż bliźniaczo podobny do „Speed Metal Symphony”, słucha się wybornie i po zakończeniu jednego okrążenia ma się ochotę na kolejne. Kawałki skrojono oczywiście pod gitary, ale nie można się przyczepić ani do basu, który przyjemnie podbija riffy, ani do garów, które nie są tak proste, jak niektórzy mogliby sądzić. Nawet wokal, sam w sobie, nie przeszkadza – pasuje do stylistyki jak ulał. Kwestia gitar jest sprawą prostą jak cep – chłopaki wymiatają, Becker nawet bardziej i to nie tylko dlatego, że osobiście uważam go za najlepszego gitarzystę wszech czasów. Posłuchajcie sobie solówki w „Black Cat” to zrozumiecie. Albo i nie, jeśli macie gust po sąsiedzie. I tak, mimo iż album nie należy do przesadnie złożonych, Go Off! sprawia słuchaczowi mnóstwo frajdy, oczywiste patenty pozwalają lepiej poddać się muzyce, a banalna konstrukcja utworów daje możliwość lepszego wyłapania tego, co wartościowe. Podsumowując – album jest tak dobry, jak jest łatwy w odbiorze. Czysta, niezmącona przyjemność.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2011

Blind Guardian – Tales From The Twilight World [1990]

Blind Guardian - Tales From The Twilight World recenzja okładka review coverTrzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego „Battalions of Fear” wystarczyły, by — doszedłszy do granic stylu — zacząć się zastanawiać nad wyjściem z dość gęsto obsianego poletka niemieckich kapel speed metalowych. Można więc Tales From The Twilight World potraktować w dwójnasób, z jednej strony jako koniec pewnej epoki, ale też jako łącznik między własnym dziedzictwem muzycznym, rozpoczętym jeszcze w erze Lucifer’s Heritage, a rosnącą samoświadomością. A co to znaczy przetłumaczone na polski? Znaczy to tyle, że tak, jak nie można powiedzieć, że Tales From The Twilight World rozpoczynają nowy okres w dziejach kapeli (przyjdzie na to jeszcze poczekać), nie można też powiedzieć, że są „tylko” albumem speedowym. Pierwsze, na co kieruje się uwaga, to większa ilość wszelkiej maści poza-speedowych elementów, w tym zmian tempa, niebanalnej melodyjności i złożonych struktur. Mówiąc prościej – jest bardziej progowo. Nadal do przodu, bezpardonowo wręcz, ale gdzieś tam (i to dość często) słychać rozmaite eksperymenty z czasem i muzyczną przestrzenią; żeby nie być gołosłownym – „Lord of the Rings” to przecież pierwsza ballada, forma dotychczas Blindom nie znana. Słychać też, kolejny krok w dobrą stronę, poprawę jakości realizacji materiału, większą głębię dźwięków, ich bardziej naturalne brzmienie, a co za tym idzie większą soczystość muzyki i rozpoznawalność elementów składowych, co przy zwiększonej komplikacji pozwala lepiej się nimi cieszyć. Nie można też nie wspomnieć o wielkiej przebojowości Tales From The Twilight World, znakomita większość utworów to koncertowe hity, grane nawet teraz, mimo upływu przeszło dwudziestu lat i wciąż tak samo kopiące. Ktokolwiek był na występnie Bardów z pewnością się ze mną zgodzi, że utwory takie jak: „Welcome to Dying”, „Goodbye My Friend” (fantastyczna melodia i refren), „Lost in the Twilight Hall”, „The Last Candle” (kończące utwór chórki poniewierają, niezależnie, czy się słucha kawałka w domu, czy na koncercie) czy przywoływany już „Lord of the Rings” to nieodłączne elementy każdego setu, bez których nie obejdzie się poważany koncert. Warto przywołać jeszcze dwa, które zasługują na uwagę, a które przez większość traktowane są po macoszemu – niezrozumiane. Pierwszy z nich to „Tommyknockers”, a drugi, następujący zaraz po nim, „Altair 4” – oba lekko szalone, bardziej niż pozostałe zawinięte, z lekko odjechanymi melodiami i przejściami. Tworzą one wspaniałe uzupełnienie dla pozostałych utworów, pokazując jednocześnie jak otwarte i niestroniące od eksperymentów umysły mają Blindzi. Dla mnie, podobnie jak dla części ich fanów, Tales From The Twilight World są pierwszym albumem, który z całą pewnością można uznać za Blindowy. I jako takowy zasługuje na naprawdę wysokie noty. Ode mnie ma 9.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

29 marca 2011

Blind Guardian – Somewhere Far Beyond [1992]

Blind Guardian - Somewhere Far Beyond recenzja okładka review coverPrzez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy „Tales from the Twilight World” a Somewhere Far Beyond chłopaki zredukowali bieg i nieco odpuścili gaz. Zrobili też jednak coś, czym pokazali, że mają jaja i charakter – przesiedli się z motoru z przyczepką do samochodu. W biegu. To prawda – zwolnili trochę, ale w żadnym wypadku nie można tego uznać za wadę. Wręcz przeciwnie – odpuszczenie sobie wyszło chłopakom na dobre, bo granie na czas ma swoje granice, a granie na jakość kompozycji – nie. Na „Tales From The Twilight World” słychać jeszcze ów dziki pęd na dwóch kółkach (trzech, w sumie), wiatr we włosach i czuć komary na zębach. Somewhere Far Beyond to zupełnie nowa jakość, nic nie pozostawiono przypadkowi: bite 43 minuty artyzmu na najwyższym poziomie, a wszystko starannie dopasowane, zgrane i zagrane. I wciąż kopiące. Każdy, kto choć trochę orientuje się w twórczości Bardów, po jednym spojrzeniu na tracklistę, rozpozna po kolei każdy utwór. Tu nie ma kawałków mniej znanych albo gorszych, wszystkie są równie wyczesane i osłuchane. Wstęp do „Time What Is Time” pobrzmiewa echami „…and Justice for All” i „One”, drugi na płycie „Journey Through the Dark”, podobnie jak „The Quest for Tanelorn” oraz „Ashes to Ashes”, to ukłon w stronę wcześniejszych albumów, przy czym „Quest” jest bardziej niż pozostałe melodyjny i epicki, zaś „Ashes” – thrashowy. Prawdziwą perełką, choć balladą, jest „Black Chamber”. Kto potrafi lepiej zagospodarować minutę, niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ;]. „Theatre of Pain” utrzymuje wolniejsze tempo poprzedniego utworu, jego świetność można dostrzec jednak w melodiach i nieprzeciętnych wokalizach Hansiego. „The Bard’s Song – In the Forest” – tego naprawdę nie zamierzam komentować, bo byłoby to bluźnierstwo. „The Bard’s Song – The Hobbit” to mocniejsza wariacja na temat poprzedniego dzieła, okraszona ciekawymi melodiami i aranżacjami. „The Piper’s Calling” trwa minutę i grany jest tylko na szkockich dudach (tak barany, dudach, kobza to instrument strunowy). Album kończy się selftajtlem, który — jak na takowy przystało — podsumowuje całość i zbiera w jednym miejscu najlepsze patenty i pomysły. Dorzuca też trochę marszowych rytmów zahaczających lekko o ścieżki filmowe (coś w klimatach „Nieśmiertelnego”) i raz jeszcze raczy Szkocj(k)ą. Zakończenie bardzo wytrawne i z klasą.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

17 marca 2011

Jon Oliva’s Pain – Festival [2010]

Jon Oliva’s Pain - Festival recenzja okładka review coverJeżeli miałbym wybrać tylko jeden album z 2010 roku, jeden jedyny, który mógłbym zachować, to kto wie, czy nie byłby to właśnie Festival. Po krótkiej, zwieńczonej płytką „Global Warning” wycieczce w okolice bardziej nowoczesnego heavy metalu, Jon postanowił wrócić do klasycznych brzmień i typowo swoich klimatów. Zachował się jednak jak rasowy artysta i nagrał materiał, którym zasygnalizował światu, że takich heavy metalowców za wielu nie ma i że kto jak kto, ale to właśnie on potrafi pieprznąć z grubej (;]) rury, czyli mówiąc krótko – dolać oliwy do ognia. Bo Festival, moi długowłosi przyjaciele, to nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim 55 minut solidnej jak filary toruńskiej rozgłośni jazdy bez trzymanki – prawdziwej, savatage’owej heavy metalowej zawieruchy jakiej świat nie widział. Aż się chce wskoczyć na jakiegoś motóra i pozapierdalać, gdzie oczy poniosą (chciałeś napisać, gdzie droga pozwoli – przyp. demo). W tej muzyce jest tyle pasji, tyle nieokiełznanej siły, tyle przebojowości, że starczyłoby dla kilku pomniejszych kapel pokroju Vader bądź Cradle of Filth. I to pomimo tego, że jest tu kilka ballad. Niezależnie jednak od tego, czy słuchamy ballady czy regularnego numeru, towarzyszy nam przekonanie graniczące z pewnością, że właśnie obcujemy z czymś wyjątkowym. Bowiem styl Jona to już niemal absolut – jakość sama w sobie – który jednak wciąż dojrzewa i nabiera rumieńców. W porównaniu z poprzednim albumem, zdecydowanie większy nacisk położył Jon (co musiało być karkołomnym wyczynem) na jakość partii gitarowych. Są one cudne, fantastyczne, a solówki ocierają się o Beckerowy geniusz. W pierwszej chwili myślałem, że to sam Jason je nagrał – takie są wyjebiste. Bardzo fajnie brzmią też wszystkie chórki i wielogłosowe zaśpiewy wprost przenoszące do najlepszych lat Savatage. Oddzielny akapit można poświęcić zaangażowaniu Jona – tak wokalnie, jak i przy klawiszach. Mówcie sobie, co chcecie, ale w moim prywatnym rankingu muzycznych megamózgów plasuje się on w pierwszej piątce. Klimat, który kreuje za pomocą głosu i pianina wciąga tak mocno, jest tak sugestywny, że co mniej wytrzymałych może doprowadzić do rozstroju serca (lub nawet rozwolnienia – oczywiście z zaangażowania). Instrumentalne intros, mnóstwo przejść, zwolnień, zmian klimatu, karnawałowe akcenty w tytułowym kawałku – wszędzie tam słychać wielkość (;]) Jona. W całej historii ciężkiego grania było tylko kilku muzyków, którzy potrafili komponować i wykonywać tak sugestywną muzykę. Żeby nie być gołosłownym, powołam się na tylko kilka numerów: otwierający album „Lies”, „Death Rides A Black Horse”, którego solówki nie powstydziłby się Becker, wspomniany już „Festival”, fantastycznie zagraną i zaśpiewaną balladę „Looking For Nothing”, „The Evil Within”. Wymieniłbym i pozostałe, ale nie wypada. W sumie jedynie „I Fear You” nieco odstaje od reszty, ale to owa rysa na diamencie, która przekonuje o realności. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że jest się po tamtej stronie muzycznej kurtyny, gdzie chłam niestraszny i komercja nie wkurwia.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.jonoliva.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 czerwca 2010

Savatage – Hall Of The Mountain King [1987]

Savatage - Hall Of The Mountain King recenzja okładka review coverMoże nie najlepszy, ale zdecydowanie jeden z lepszych albumów Amerykanów, krążek rozpoczynający długą i chwalebną serię nagrań. Kawał porządnego, gitarowego heavy metalu. Od początku do końca płyty słychać doskonale, że celem chłopaków było nagranie materiału, który pozostawałby w głowie słuchacza na wiele godzin. Wyraziste, niepowtarzające się melodie, doskonała motoryka, heavymetalowy feeling – takie są wszystkie tracki na albumie. Wystarczy raz spojrzeć na spis, by w głowie, z prędkością Speedy Gonzalesa, pojawiła się melodia dowolnego kawałka. Nie można się pomylić, bowiem każdy z nich ma swój indywidualny nastrój, własnego ducha, który — choć będący niewątpliwie savatage’owym — jest bardzo unikalny. O Jonie Oliva można mówić wiele — choćby to, że jest gruby jak miłujący ubóstwo księża — ale jak miał, tak ma talent do komponowania genialnej muzyki. I tego właśnie jesteśmy świadkami na Hall Of The Mountain King. Na początek kilka rasowych numerów, doskonałych do jeżdżenia simsonkiem po dzielni, ale też do rąbania drewna lub kopania dołów – „24 Hours Ago”, „Legions”. Heavymetalowy rozpierdol. Potem czas na trochę klasyki, czyli tytułowy Hall Of The Mountain King poprzedzony rewelacyjnym instrumentalem. Po nich znów soczysty kawał gitarowej jazdy z rewelacyjnym „White Witch” na czele. Prawdziwy miłośnik hm-owych klimatów nie przejdzie obok takich wyczynów bez, minimalnego choćby, uznania dla muzyków. Przedostatni kawałek to drugi instrumental, nie tak wyczesany jak poprzedni, ale wciąż przyjemny. Płytę kończy za to prawdziwy killer — „Devastation” — potężny jak bęben Olivy gitarowy riff, kawałkująca niczym Kuba Rozpruwacz motoryka i pełna wigoru melodia. Samo się słucha, podobnie zresztą jak cały album, więc szczerze polecam. Heavy fuckin’ metal!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.savatage.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 czerwca 2010

Blind Guardian – A Night At The Opera [2002]

Blind Guardian - A Night At The Opera recenzja okładka review coverOstatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2010

Carcass – Swansong [1996]

Carcass - Swansong recenzja okładka review coverZ ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

24 marca 2010

Savage Circus – Dreamland Manor [2005]

Savage Circus - Dreamland Manor recenzja okładka review coverW 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około „Somewhere Far Beyond” i „Imaginations From The Other Side”. No, może prawie wszystko, bowiem podrobić wokale Hansiego, czy choćby zbliżyć się do ich geniuszu, jest zgoła niemożliwe. Ale słychać, że Jens próbuje i to z niezłym rezultatem. Jednak pozostałe elementy: kompozycja i układ albumu, mega charakterystyczne linie gitar, niewiarygodnie chwytliwe i porywające melodie, chórki i wielościeżkowe wokale, czy wreszcie styl bębnienia, mogłyby być spokojnie wykorzystane przez kwartet z Krefeld i nikt by się nawet nie zorientował, że to nie ich. Naprawdę – pod względem instrumentalnym chłopaki pokazali klasę i warsztatowe obycie. Niestety, a może stety, znaczy to mniej więcej tyle, że niemal idealnie powtórzyli styl Blind Guardian, w kilku tylko miejscach wzbogacając go o autorskie elementy. Jakby na to nie patrzyć, to muzycznie Savage Circus jest kopią Blind Guardian, czy to się komuś podoba, czy nie. Z drugiej jednak strony, nikt nie mówił, że ma być oryginalnie – od początku miało być „po blindowemu”. Zapewne ucieszy to tych fanów Strażników, którzy podobnie jak Thomen, za najlepsze uznają albumy wydane w pierwszej połowie lat 90-tych. Ja osobiście lubię całą ich twórczość, więc moje podejście jest troszkę inne. Otóż traktuję Dreamland Manor niemal jako kolejny album Blindów, a że bardzo zajebiście lubię ich styl, każda okazja posłuchanie takiej muzy, jest dla mnie nie lada gratką i radością. Tak też jest w przypadku recenzowanej płyty – niby rżnięte i zgapiane, ale chuj z tym, ważne, że muzyka fantastyczna. Niemniej jednak, ocena jak przy innych, podobnych sytuacjach z naśladowaniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.savage-circus.com

podobne płyty:

Udostępnij: