Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty

11 kwietnia 2022

Agressor – Medieval Rites [1999]

Agressor - Medieval Rites recenzja okładka review coverNiektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.

Bohater dzisiejszej recenzji tworzy sobie od czasu do czasu płyty, nie nękając nikogo ani nie spodziewając się specjalnie jakiegoś uznania. I może dlatego, że materiał powstaje w ramach pasji i bez spiny, tak bardzo dobrze się go słucha.

Medieval Rites jest czwartym albumem francuskiego Agressora, którzy są też prekursorem Death Metalu w swoim kraju. Krążek powstał po kilkuletniej przerwie i jest de facto dzieckiem mózgu projektu, Alexa Colin-Tocquaine’a (wokal/gitary), wraz z niewielką pomocą Joëla Guigou (bas) i masą muzyków gościnnych, głównie różnej maści pobocznych wokalistów, kilku sesyjnych perkusistów, jak również i ludzi odpowiedzialnych za niestandardowe instrumenty typu flet, harfa, wiolonczela, dudy. A jaki jest powód do tego ostatniego?

Otóż, jak nazwa płyty wskazuje, konceptualnie grupa chciała oddać klimat średniowiecznych czasów, z elementami okultyzmu, co jak najbardziej im się udało. Poza kilkoma typowymi instrumentalami utrzymanymi w tym nurcie, znajdziemy elementy, nazwijmy to umownie folkloru, przewijające się czasem mocniej, czasem mniej wyraziście przez całą płytę, co istotnie wyróżnia ten album na tle innych tego typu produkcji. Odgłosy konia czy szczęku mieczy mogą nieco bawić, ale dodają pewnej swojskości.

Niech jednak to nie zmyli czytelników, gdyż przypomnijmy, że jest to przede wszystkim Death/Thrash, co najlepiej słychać przy takich numerach jak „The Sorcerer”, „(I Am the) Spirit of Evil”, lub „Bloodshed”, które jednocześnie najbardziej polecam. Oprócz tego nagrany został również cover Kinga Diamonda „Welcome Home”, który utrzymany jest w stylistyce grupy, przez co brzmi spójnie z resztą płyty.

Jak zresztą każdy dobry album, przy kolejnych odtworzeniach, coraz lepiej wchodzi w ucho. Nawiasem mówiąc, cała dyskografia Agressora jest godna polecenia, ale równie dobrze można zacząć przygodę i od tej.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 kwietnia 2013

Orphaned Land – The Never Ending Way Of ORwarriOR [2010]

Orphaned Land - The Never Ending Way Of ORwarriOR recenzja okładka review coverSześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.orphaned-land.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2012

Karlahan – A Portrait Of Life [2009]

Karlahan - A Portrait Of Life recenzja reviewW intrze jakiś koleś mówi, że dźwięki, których zaraz doświadczymy, zostały stworzone, by wywołać uczucie euforii… Powiedzcie mi, moi mili, jak po takim początku można potraktować zespół poważnie i bez złośliwości? No jak?! Gdyby taki tekst znalazł się na płycie Immolation albo Sadist, to rozumiem, ale tu mamy do czynienia z jakimiś anonimami. Do tego z Hiszpanii, co wcale mi nie poprawiło humoru, bo w kwestii metalu ten kraj to jakieś nieporozumienie. Żeby mnie dobić, te pięknie opalone chłopaki grają zlepek lajtowego niby-blacku (czyli trochę wrzeszczą, ale nie za głośno), podciąganej chyba pod średniowiecze folkowizny, symfoników a’la bajki Disney’a i powerowych przytupów. Innymi słowy – ugładzone, ładne, melodyjne, proste i zupełnie niezajmujące pitolonko, którym z pewnością zachwycone będą dziewczynki wciskające swój ponadnormatywny tłuszcz w gorsety i szukające gładkich chłopców w bractwach rycerskich. W związku z powyższym A Portrait Of Life może być ostatnią deską ratunku dla chłopców z fryzami na pazia, którzy pragną wyrwać jakiegoś kaszalota w sukni po prababci. Nikomu normalnemu jednak bym tego nie polecał. Grajcie w piłkę, napierdalajcie się pomidorami, ale metal zostawcie innym.


ocena: 2/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/karlahanband
Udostępnij:

23 listopada 2010

Moonspell – Wolfheart [1995]

Moonspell - Wolfheart recenzja reviewW przeciwieństwie do teraźniejszego syfu, który serwuje nam Moonspell, a którym dzielnie się nie kalam, początki tej portugalskiej formacji były o niebo (że tak sobie zażartuję) lepsze. Obracający się w wampiryczno-wilkołaczych klimatach album przez wiele lat nie wychodził u mnie poza ścisłe grono wydawnictw zajebistych. Teraz, po kilku latach odpoczynku, powrót do Moonspellowego Wolfhearta okazał się zbawienny (hehe) i bardzo odświeżający. Nic tak bowiem nie pomaga na zniesmaczenie pańszczyzną odstawianą przez wszelakie dzisiejsze formacje, jak porcja nietuzinkowego i nieprzeżutego iberyjskiego blacku. Jest to muzyka tak różna, tak odległa od skandynawskiej szkoły, że niemal należąca do innej kategorii. Jak na południowców przystało jest pełna temperamentu i do cna przesiąknięta emocjami. Nie ma w niej nic z północnej surowości i chłodu i może właśnie dlatego rzesze niewyedukowanych podlotków uważają, że nadaje się na ich wieczorki okultystyczne, Castle Party albo podobne pedalskie imprezki. Jest to jednak tylko połowa prawdy – połowa dla półgłówków. Historia z Wolfheart polega na tym, że oprócz — widocznej na pierwszy rzut oka — ciut naiwnej stylistyki, jest w niej sporo dogłębnie przemyślanych rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Nie trzeba geniusza, żeby odnaleźć w muzyce Portugalczyków folkowe motywy, trzeba jednak mieć nieco oleju w głowie i ogólnej wrażliwości, by docenić ich znaczenie. Bez nich Moonspell byłby suchy, poobdzierany i na wskroś ciotowaty. Obecność wzorów folkowych sprawia jednak, że muzyka nabiera barw, staje się żywa i autentyczna. Powiedziałbym nawet, że to właśnie one warunkują całą muzykę i mają wpływ na wszystko – począwszy od wokali, a na tempach skończywszy. Jest więc raczej spokojnie, z okazjonalnymi tylko przyśpieszeniami, raczej oszczędnie z dźwiękami niźli nawałnicą decybeli oraz bardzo, ale to bardzo melodyjnie. To, co szczególnie mnie urzekło, to bardzo głęboko brzmiące i czytelne instrumenty. Imponują również umiejętności wokalne pana Ribeiro, który sprawnie porusza się pomiędzy stylami i bez większych spinek serwuje tak czyste linie, jak growle oraz blackowe skrzeki. Wspomnę jeszcze moich faworytów: „Trebaruna” oraz „Alma Mater”, bez których Wolfheart straciłby połowę swojej wyrazistości i większość klimatu, a na zakończenie dodam, że do krążka warto sięgnąć nawet, jeśli nie jest się wielkim fanem klawiszowo-blackowej sztuki.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/moonspellband
Udostępnij:

8 lipca 2010

Misteria – Universe Funeral [2002]

Misteria - Universe Funeral recenzja reviewDebiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

23 marca 2010

Empyrium – Where At Night The Wood Grouse Plays [1999]

Empyrium - Where At Night The Wood Grouse Plays recenzja okładka review coverNo to dojebali Niemcy tym albumem jak Marek Jurek dziarską deklaracją wyjścia z PiS oraz chęcią odnowienia prawej strony polskiej sceny politycznej (w związku z czym — jak wszyscy wiemy — zamienił M.J. wygodny fotel marszałka na kanapę zwaną Prawica RP). Porównanie, choć zgrabne i eleganckie, jest prawdziwe tylko do momentu „dziarską deklaracją”, bo — w przeciwieństwie do Marka „zgadnij, które to moje imię” Jurka — nie wylądowali, końcem końców, wraz z Where At Night The Wood Grouse Plays na śmietniku historii. Poczyniony przez nich krok można wręcz przyrównać do oświadczenia brata Jarosława o samo wypędzeniu się z Polski i przeniesieniu na Alaskę (nawet jeśli, niestety, nie miało ono miejsca). Takie oto stwierdzenie można znaleźć na The Metal Archives: „This album is an Acoustic Folk album. No metal on this one”. Komentarz wydaje się zbędny, a kluczowe słowa rozpoczynają się majuskułą. Tak, panie i panowie – Empyrium, w poszukiwaniu nowych środków wyrazu, postanowiło się uakustycznić. Efekt tego zabiegu jest piorunujący – pół godziny spokojnej, dotyczącej jesiennej przyrody, wieczorowej muzyki, podczas słuchania której jasne światło wydaje się zbrodnią. Ani mi się ważcie siadać do tego zabiegani i intelektualnie rozkawałkowani! Na szczęście, dosłownie całe wydawnictwo jest przygotowane „akustycznie” i w klimacie. Wystarczy więc przysiąść na bookletem, by w ciągu kilku sekund odpłynąć. Jest to chyba jedna z najlepiej wykonanych książeczek, z którymi miałem styczność. Wszystko jest perfekcyjnie przemyślane i podane – począwszy od ciężkiego, mięsistego papieru, a skończywszy na kapitalnych fotosach wewnątrz. Budowany przez muzykę klimat, jest potęgowany przez bardzo estetyczne doznania wzrokowe, które — niczym kropka nad i — dopełniają całokształtu. Resztę dopowiada wyobraźnia. Szczególnie warto wsłuchać się w dwa utwory: rozpoczynający Where At Night The Wood Grouse Plays oraz niesłychanie melodyjny i plastyczny „Many moons ago…”. Fantastycznie zagospodarowane pół godziny.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.empyrium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Empyrium – Songs Of Moors And Misty Fields [1997]

Empyrium - Songs Of Moors And Misty Fields recenzja okładka review coverZanim Niemce z Empyrium wpadli na pomysł tworzenia muzyki akustycznej, jak na opisywanym już „Weiland” czy poprzedzającym go „Where At Night The Wood Grouse Plays”, grali coś, co można nazwać blackującym folkiem. Wydaje mi się jednak, że te dwa słowa nie oddają nawet w połowie, tego, co dostarcza nam — w mej skromnej opinii najlepszy ich album — Songs of Moors and Misty Fields. Ten trwający coś ponad 40 minut longplej to esencja ponuractwa, melancholii i nostalgii, a jednocześnie fantastycznego muzycznego rzemiosła muzycznego. Spokojne, pełne nastrojowości i piękna ucieleśnienie smutku i zadumy. Nie jest to jednak muzyka dla debili, którzy z byle gówna mają ochotę się pociąć – co to, to nie. Jest to raczej muzyka dla tych, którzy chcą się na chwilę zatrzymać i trochę pomyśleć nad sobą. Rewelacyjna do słuchania wieczorem, kiedy nikt nie będzie przeszkadzał kretyńskimi pytaniami czy prośbami. Więc słuchawki na uszy i słuchać. Songs Of Moors And Misty Fields zaczyna się spokojnie, nawet jak na i tak spokojny album, akustycznie, usypiająco. Ale wraz z pierwszymi nutami „The Blue Mists of Night” robi się żywiej, co w przypadku Empyrium oznacza, iż robi się wolno. I chociaż w tle pobrzmiewa podwójna stopa, należy ją jednak potraktować jako ozdobnik, coś nadzwyczajnego, bo zaprawdę – nie podwójnymi stopami ongs Of Moors And Misty Fields stoi. Empyrium bowiem to mistrzowie kolażu akustycznych instrumentów i motywów (które dadzą potem początek ich nowemu image) oraz ponurych elektryków. To dzięki nim właśnie album zyskał tyle rzeczonego ponuractwa i nastrojowości – każdy utwór ma fantastycznie skomponowane motywy gitarowe, który choćby w takim „Ode to Melancholy” zabijają. Wspomnieć jeszcze należy o rewelacyjnych solówkach, które wręcz ociekają melodyjnością i genialną prostotą niczym kinder-metale błotem na Przystanku Woodstock. Krążek wieńczy „The Ensemble Of Silence”, którego początek — delikatna gitara, flet i szepczący wokal — powala mnie na kolana, a który sam w sobie jest fenomenalnym utworem, gdzie można usłyszeć wszystkie mistrzowskie patenty zespołu. Kapitalny koniec dla genialnego albumu. Szkoda tylko, że już zakończyli swoją działalność.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.empyrium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2010

Empyrium – Weiland [2002]

Empyrium - Weiland recenzja okładka review coverWitam serdecznie i zapraszam do krainy Weiland. Dziś nietypowo – żadnych podwójnych stóp w tempie 300 bpm, pięciominutowych blastów, niezdrowo połamanych gitarowych riffów, wściekłych growli, przesterowanych wrzasków tudzież inszych morderczych wynalazków ery post-edisonowskiej. Dziś będzie akustycznie, folkowo i nastrojowo. I nie będzie to Golec uOrkiestra. A, jako że nie będą to bracia Golcowie – będzie ponuro i po niemiecku. I chwała im za to! Nic nie brzmi lepiej niż złorzeczenia, ponuractwa i rozkazy w języku naszych zachodnich sąsiadów. Ot choćby „Hände hoch” – prawda, że urocze? Ale na bok te żarty. Czas wrócić do dzisiejszych bohaterów. A zaiste ciekawe to chłopaki. Sporo się zmieniło w ich twórczości na przestrzeni lat. Kiedy rozpoczynali swoją przygodę z muzyką grali coś jakby black, coś jakby folk. Potem, wraz z ich trzecim albumem „Where at Night the Wood Grouse Plays”, porzucili wszelkie korzystające z prądu instrumenty i zdecydowali się na unpluged. Weiland jest następnym po „Where…” (i ostatnim w ogóle) dziełem Empyrium, które zostało utrzymane w tym samym klimacie. A klimat to jest to, co jest w ich muzyce najwspanialsze. Korzystając z akustycznego instrumentarium potrafili stworzyć jeden z lepszych dark folkowych albumów. Każdy kolejny utwór jest krokiem do zapomnianej przez wszystkich krainy, którą we władaniu ma surowa i dzika natura. Kiedy słuchając zamknie się oczy, ujrzy się spowitą wieczorną mgłą polanę pośród mroźnych, leśnych ostępów. Nic, tylko paganów szukać. Żart. Ale prawda jest taka, że choć porzucili wszelkie elektryczne udziwnienia, atmosfera panująca w ich muzyce jest bardziej surowa, szorstka i nieujarzmiona niż na niejednym fest-blakowym albumie. Nie można jednak powiedzieć, że album jest jak wyciosany siekierą. Nic z tych rzeczy! Jest fantastycznie przemyślany od początku do końca. Wszystko tu do siebie pasuje: instrumenty do klimatu, klimat do wokali, a te do instrumentów. Instrumentalna strona albumu to istne cacko – nostalgiczne fortepiany, zawodzące skrzypce, średniowieczne flety i folkowe gitary. Tak właściwie muzyka z Weiland jest jakby powstałą w wiekach średnich. Na koniec kilka słów o wokalach. Pomysł ze śpiewaniem po niemiecku uważam za całkowicie słuszny. W roli narratora przedstawiającego magię przyrody jest on dużo lepszy niż angielski, któremu trochę brakuje charakteru. Tego ostatniego dodają także wstawiane, tu i ówdzie, szepty, chórki i bla ckowe zaśpiewy. Widać, że chłopaki nie zapomnieli o swoich korzeniach. I dobrze, bo klimaty z „Songs of Moors and Misty Fields” też były porządne.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: