Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rosja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rosja. Pokaż wszystkie posty

22 grudnia 2023

Nosferatos – Ventum Inferum de Tenebrae… [1998]

Nosferatos - Ventum Inferum de Tenebrae… recenzja reviewNigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę posiadaczem takiego niszowego egzemplarza, a jednak… Gdzie jednocześnie nieraz ciężko jest uzupełnić kolekcję o Unleashed, Grave, czy Atheist… Ale, żeby nie zbaczać z tematu. Jest to rosyjska kapela, która zafascynowana Death Metalem, postanowiła zasiać ziarno naszej ukochanej mordowni w Zielonogradzie (Czy to gdzieś obok Gumisiowej Doliny? – przyp. demo), obręb moskiewski. Nosferatos co prawda, daleko jest do wybitnych krajan z Tales of Darknord, ale jak na tamtejsze realia dają radę.

I mimo pewnej naiwności, robią to nadzwyczaj dobrze. Jest co prawda intro, outro, które nie przeszkadza jakoś specjalnie i jest też cover wspomnianego wcześniej Unleashed – „The Immortal”. Grupa robi to na tyle po swojemu, że nie rozpoznałem od razu, mimo iż jest to jeden z tych bardziej charakterystycznych tracków szwedzkiej legendy.

Nie ma tutaj keyboardowych ekscesów jak na następnej płycie (sorry za spoiler), dlatego też materiału słucha się zdecydowanie lepiej. Grupa też nie stara się na jakieś wydumane struktury tracków, jest prosto w ryj, ale jest też kulturalnie, z podaniem ręki.

Mnie osobiście cieszy prominentny bas i mam wrażenie, że przy zachodniej produkcji pewnie by był schowany. A czy jakieś tracki się wybiły ponad przeciętność? Nawet dużo. „Dead in the Cellar” i „Outcast by Hell” spinają barwną klamrą płytę, a „Evil Spirits Refuge” oraz “Dances of the Dead” dorzucają konkretnie do pieca.

Oczywiście, aby docenić takie granie, wypadałoby przesłuchać więcej niż raz, ale z tym nie powinno być problemu, bo muza wchodzi bez popity w postaci wódki. Moim zdaniem, zdecydowanie warto poświęcać uwagę tego typu muzyce i nie chodzi tu o robienie jakiegoś ołtarza obskurnym płytom z lat ’90, a bardziej docenieniu pewnego klimatu i ciepłego podejścia do tworzenia. Wszak album ma iście ciepły, wręcz rodzinny klimat.
Jako bonus jeszcze tutaj mam widea z koncertu, aż 4 numery. Film nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale między wierszami czuć głód ostrego grania. I chyba o to tutaj chodziło.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

20 października 2023

Festerguts – Heritage Of Putrescent [2013]

Festerguts - Heritage Of Putrescent recenzja reviewTa sympatyczna kapelka z Rosji powstała już w 1994 r., ale na ich pełnoprawny debiut przyszło czekać równe 20 lat. Zresztą materiał składa się przede wszystkim z nagranych ponownie utworów, które wcześniej były na taśmach demo i epkach, z jednym premierowym („Besmeared with Blood and Viscera”).

Nie da się ukryć, że wschód (nawet taki nieodległy granicznie) jest mentalnie zupełnie inny od zachodu, co ma diametralny wpływ na to, co przyciąga fanów z tamtejszych stron do ekstremalnego Metalu. Kiczowata, aczkolwiek ładna i profesjonalnie zrobiona okładka, z dozą humoru, przedstawia prawdopodobnie to, co zespół uważa za standard, jeśli chodzi o Death Metal.

Łączenie różnych, nieraz skrajnie odległych styli, jest domeną wielu rosyjskich kapel (jako przykład można podać Katalepsy, Scrambled Defuncts). Festerguts postawił na nietypowe połączenie Brutalnego Death Metalu z Symfonią i żeńskimi chórkami. Tego typu opis potrafiłby odstraszyć chyba niejednego potencjalnego słuchacza, gdyby nie to, że album jednocześnie brzmi jak rasowy Old School Death Metal, co jest też największym atutem.

Albowiem, dużo bliżej Festerguts do klasycznego brzmienia typu Vader, Morbid Angel czy Cannibal Corpse, niż Deeds of Flesh, Suffocation albo Devourment, nawet jeśli grają szybciej i ostrzej od swoich idoli. Elementy symfoniczne nieraz gnają i akompaniują gitarom, które potrafią z zaskoczenia zarzucić solówką jak u starego Paradise Lost. Materiał jest bardzo energiczny i ciekawy kompozycyjnie. Dopiero przy siódmym tracku („Mistress of Putridity) mamy szansę na złapanie oddechu.

Płyta jest niestety stosunkowo krótka i nie licząc intro, zawiera tylko 7 utworów i 30 minut grania. Piosenki te, bo można je chyba tak nazwać, trzymają się wypracowanej formuły i prezentują kapelę z jak najlepszej strony. Niemniej jednak 2 utwory więcej by nie zaszkodziły. Całości bardzo dobrze się słucha, dlatego też irytuje nieraz ciągłe wciskanie replay. Zdecydowanie warte polecenia, zwłaszcza, jeśli jest gdzieś w niskiej cenie.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/festerguts
Udostępnij:

20 czerwca 2021

Aborted Fetus – Pyramids Of Damnation [2020]

Aborted Fetus - Pyramids Of Damnation recenzja okładka review coverZa sprawą Pyramids Of Damnation Aborted Fetus weszli na nowy poziom brutalności i sprawili, żeby odbiorcom kolana uginały się jeszcze przed pierwszym odpaleniem płyty. Nie widzę opcji, kiedy osoba zaznajomiona z twórczością zespołu widząc na wyświetlaczu 15 utworów w 65 minut nie stęknie z niemocy na myśl o konfrontacji z takim potworem. Co z tego, że Rosjanie nagrali swój najbardziej ambitny, urozmaicony i zaskakujący materiał, skoro już w połowie (opcja optymistyczna) duża część słuchaczy powie sobie – „dość!”?

Pyramids Of Damnation to zapewne najlepszy i najmocniej dopracowany album Aborted Fetus, choć od strony muzycznej ma najmniej wspólnego, z tym, z czego ten zespół był znany od początku. Czy to dobrze czy źle – trudno jednoznacznie stwierdzić; część fanów może być zawiedziona taką transformacją, inni natomiast docenią chęć rozwoju i odwagę przy wkraczaniu na nowe terytoria. Rosjanie ograniczyli czystą brutalność, zwolnili i wprowadzili do swej twórczości mnóstwo wpływów klasycznego death metalu oraz… elementy etniczne. Te ostatnie mają oczywiście związek z konceptem zawartym w tekstach (mitologiczne plagi egipskie), a sprowadzają się do plumkania bliskowschodnich melodyjek. Aborted Fetus nie mają tego wyczucia i rozmachu co Nile, bo nie skorzystali z żadnych egzotycznych instrumentów, ale skojarzenia z Amerykanami nasuwają się same. To jednak tylko dodatek (mimo iż zaskakująco często serwowany) do death metalowego rdzenia.

Zmianę podejścia do komponowania widać u Aborted Fetus chociażby w tym, jak bardzo urozmaicili i rozbudowali struktury utworów, już nawet abstrahując od ich ilości. Rosjanie w miarę możliwości mieszają w tempach i stylach, więc obok nowojorskiej nawalanki w typie Internal Bleeding czy wczesnego Dying Fetus trafiają się nawiązania do motorycznej mielonki a’la Bolt Thrower, Obituary czy Morta Skuld. Żeby było ciekawiej, w riffach częściej niż ostatnio pojawiają się jakieś melodie (albo ich zalążki), jest więcej solówek i momentów wytchnienia – po prostu sensownego grania. I chociaż słucha się tego całkiem fajnie, to z każdym kolejnym kawałkiem z coraz większą niecierpliwością zerka się na zegarek.

Z płyty na płytę Aborted Fetus starają się pokazać z coraz lepszej strony, podkreślić swoje rosnące umiejętności, ale na Pyramids Of Damnation jednak przedobrzyli. Albo przecenili wytrzymałość odbiorców, bo i taka opcja wchodzi w grę. Ja w każdym razie liczę, że następnym razem się opamiętają, bo 25 minut to dla nich optimum.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 stycznia 2021

Infiltration – Point Blank Termination [2020]

Infiltration - Point Blank Termination recenzja okładka review coverO pochodzącym z Petersburga Infiltration dużo się pisze w kontekście klasycznego death metalu, padają takie nazwy jak Bolt Thrower, Cannibal Corpse, Napalm Death… których jednak w ich muzyce w ogóle nie słychać. No chyba, że wojenna tematyka ma się koniecznie kojarzyć z Boltami, a sama obecność blastów i ze trzech riffów pod „Utopia Banished” to wielkie wpływy Napalmów – tylko to trochę naciągane, nie sądzicie? Point Blank Termination to, a owszem, death metal, ale taki dość uniwersalny i inspiracjami raczej niewykraczający poza 2000 rok – wszystkiego tu po trochu, choć na szczęście te lepsze fragmenty/wpływy przeważają.

Początek płyty jest całkiem obiecujący, bo utwory są bezpośrednie, mają odpowiedniego kopa i w zasadzie wszystko w nich siedzi jak należy. No, może feeling solówek daje trochę do myślenia, ale kto by się tym przejmował… do czasu. W tych trzech kawałkach Infiltration stosunkowo blisko do brutalniejszej Szwecji (Vomitory, Nominon) z domieszką Ameryki (Malevolent Creation), więc tak podane granie musi się podobać i wchodzi bez problemu. Pierwszy poważny zgrzyt pojawia się dopiero w „Collateral Damage„, w którym Rosjanie przymulają czymś na kształt death ’n’ rolla, którego źródeł należy szukać na płytach Entombed, Gorefest czy Disgrace. Nie jestem przesadnym miłośnikiem tego stylu nawet w wykonaniu najlepszych kapel, a Infiltration do tego grona z pewnością się nie zaliczają – wyszedł im drętwy, rozwlekły i nieprzekonujący kloc. Kolejna wtopa to ambientowy „Missiles Over The Minefields„ – nie wiem do czego to pasuje, ale na pewno nie do tego, co leciało z głośników raptem chwilę wcześniej. Te dwa numery rozbijają spójność albumu, z niczego logicznie nie wynikają i upchnięto je chyba tylko po to, żeby Point Blank Termination przekraczał pół godziny. Album zamykają dwa kawałki, w których zespół wraca do mocniejszego grania, ale nie na tyle ekstremalnego, żeby się w pełni zrehabilitować za wspomniane potknięcia. Owszem, oba są dość udane, ale przez to, że wyraźniej zaakcentowano w nich groove, za szybko tracą impet – jakby Infiltration nie do końca wiedzieli, czy chcą bujać, czy napierdalać.

Od pewnego czasu na rosyjskiej scenie death panuje dość duży tłok, a bohaterowie tej recki na tle konkurencji niczym specjalnym się nie wybijają. Mają warsztat i solidne brzmienie, ale gorzej u nich z tożsamością i ogólnym pomysłem na zespół. Na szczęście dla nich są na tyle młodzi, że mają szansę jeszcze się wyrobić.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/infiltrationdeath
Udostępnij:

21 września 2018

Aborted Fetus – The Ancient Spirits Of Decay [2018]

Aborted Fetus - The Ancient Spirits Of Decay recenzja okładka review coverOśmieliłem się zażartować z epickości „The Art Of Violent Torture”, to mam za swoje… Na The Ancient Spirits Of Decay ekipa Aborted Fetus zaszalała jak nigdy wcześniej (i oby nigdy później!), a rezultatem jest album, który trwa prawie 50 minut. Nie ukrywam, że dla mnie to już lekkie przegięcie, bo nawet najwybitniejsi przedstawiciele brutalnego death metalu mają duże problemy z utrzymaniem zainteresowania słuchacza przez ponad 30 minut, a że Rosjanie do czołówki gatunku jeszcze nie należą, to wniosek nasuwa się sam – już w połowie krążka mogą trochę męczyć. Zespół kontynuuje w tekstach tematykę mniej lub bardziej skutecznych tortur i — świadomie czy nie — pewną ich namiastkę zawarł także w muzyce. Oczywiście to nie tak, że grają tak miernie, że uszy więdną — bo w ciągu roku przecież się nie uwstecznili — chodzi wyłącznie o objętość płyty. I choć Aborted Fetus trzymają się swojego stylu, w nowych utworach pojawia się sporo urozmaiceń, jak choćby stosunkowo częste solówki (czyżby jakaś inspiracja „Throne Of Reign” Pathology?) czy rozbudowane ponad średnią partie instrumentalne. Tempa większość kawałków są dość zróżnicowane (wbrew pozorom wcale nie dominują te najszybsze), wokal nie odbiega od normy, a brzmieniu w zasadzie niczego nie brakuje. Mimo to materiał nie mieli tak mocno, jakby mógł, gdyby podano go w mniejszych porcjach. I to jest mój jedyny zarzut pod adresem The Ancient Spirits Of Decay, bo każdy brutalista zaznajomiony z Aborted Fetus znajdzie tu wszystko, co tak u nich lubi.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

31 sierpnia 2017

Ossuary Anex – Mutilation Through Prayer [2016]

Ossuary Anex - Mutilation Through Prayer recenzja okładka review coverDebiut tej rosyjskiej ekipy nie był krążkiem przesadnie zajmującym i całkiem zasłużenie przepadł w rankingach, podsumowaniach i pamięci słuchaczy. Chłopaki chyba wzięli sobie to do serca i uczciwie przepracowali cztery lata przerwy między płytami, toteż Mutilation Through Prayer jest już materiałem o niebo lepszym i jeszcze mocniej zatopionym w brutalnym amerykańskim death metalu, zatem każdy miłośnik takiej dość technicznej sieczki w (najwyżej) średnich tempach znajdzie tu coś dla siebie. Chodzi mi naturalnie o maniaków szperających w zasobach podziemia, bo właśnie stamtąd pochodzi większość inspiracji Ossuary Anex, natomiast poziom uprawianego przez nich hałasu sytuuje ich gdzieś na granicy drugiej i trzeciej ligi. Na Mutilation Through Prayer słychać echa m.in. Inherit Disease, Gorgasm czy Pyrexia, jednak po uważniejszej analizie wyszło mi, że Rosjanie baaardzo by chcieli być jak Visceral Bleeding. Problem w tym, że Szwedzi udowodnili, że oprócz wgniatającego brzmienia i wielkich umiejętności mają też ostro najebane we łbach. Ossuary Anex póki co dysponują tylko solidnym brzmieniem i dobrą techniką, kompozytorsko są tacy sobie, czyli bardzo standardowi, choć ambicje mają zauważalnie większe. Największy plus Mutilation Through Prayer widzę w tym, że cały zespół dokłada starań, żeby odróżnić się od swych pobratymców grających typowy wyeksploatowany brutal death. Najbardziej to słychać w pracy gitary basowej, bo akurat ten instrument uwypuklili tak mocno, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył, jak bardzo Sergey potrafi zaszaleć. No i szaleje, tylko po pewnym czasie (zbyt krótkim, jeśli chcecie znać moje zdanie) wszystkie wygibasy zaczynają się zlewać w jedno i trudno tak naprawdę wskazać, czym poszczególne utwory (przydługie swoją drogą) różnią się od siebie. W imię oryginalności (?) postawiono na bas kosztem gitary i, niestety, czytelności samych utworów. Natłok dźwięków jest duży, pomysłów zespołowi też nie brakuje, ale Ossuary Anex poruszają się w bardzo wąskich ramach i chyba jeszcze nie wiedzą, jak je odrobinę ponaginać do swoich potrzeb. Jeśli starczy im wytrwałości, to i twórcza odwaga przyjdzie z czasem. Na razie nie jest źle, ale mimo wszystko Mutilation Through Prayer to jednak pozycja dla mocno wkręconych rzeźników.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OssuaryAnex/
Udostępnij:

12 lipca 2017

Aborted Fetus – The Art Of Violent Torture [2017]

Aborted Fetus - The Art Of Violent Torture recenzja okładka review coverPo czterech krwistych ochłapach muzycy Aborted Fetus najwyraźniej poczuli potrzebę odświeżenia wizerunku i wyjścia poza przynajmniej niektóre schematy, którymi brutalny death metal (w tym ich własny) jest naszpikowany. Popracowali, pokombinowali i tak oto powstał The Art Of Violent Torture – krążek oryginalny, zaskakujący, w swoim gatunku niemal epicki. A tak już serio, to najnowszy materiał rosyjskiej ekipy zawiera co najmniej kilka elementów, których bym się w życiu po nich nie spodziewał, a które wyróżniają album na tle podobnych nośników hałasu. Wiadomo, niewiele trzeba, żeby zaznaczyć swoją odrębność w tak hermetycznym graniu, jednak Aborted Fetus i tak należy się pochwała za wykazane ambicje, bo nie tylko zaszaleli muzycznie, ale również zadbali o spójny liryczny koncept dotyczący wymyślnych metod tortur. Wspomniana epickość The Art Of Violent Torture objawia się już na wyświetlaczu – 13 utworów w 32 minuty. Niby nic niezwykłego, ale rzecz dotyczy zespołu, który zawsze w wielkich bólach pokonywał barierę 20 minut, więc już to może zastanawiać, tudzież budzić pewne obawy. Idziemy dalej – całkiem niezłe intro, które zapowiada zawiesiste klimaty a’la Disentomb okazuje się jednak zmyłką, bo kolejne cztery utwory to brutalna jazda typowa dla Aborted Fetus, choć z niezaprzeczalnie lepszym brzmieniem niż w przeszłości. Dzięki temu do zestawu swoich wcześniejszych atutów — m.in. urozmaicone partie perkusisty, wyraziste riffy, sensowne ograniczenie bulgotu — ekipa z Uralu dorzuciła jeszcze sound na poziomie. Sieczka jest, miazga jest, a tu nagle następuje „Awaiting…” i człowiek nie dowierza. Co na brutal-deathmetalowej płycie robi akustyczne — czy raczej zagrane bez przesteru — plumkanko? Ja, przyznam szczerze, nie wiem… Na szczęście zaraz po nim lecą normalne konkrety w postaci „Burning At Stake” i „Axe Decapitation”. I kolejna niespodzianka – z lekka groteskowy „Buried Alive”, w którym plumkanie (w domyśle klimatyczne) wymieszano z agresywnym walcem. Jak dla mnie The Art Of Violent Torture mógłby się spokojnie obejść bez takich egzotycznych zabiegów, choć paradoksalnie właśnie dzięki nim album może zostać lepiej/łatwiej zapamiętany. Ja tam jednak wolę jak po prostu napierdalają, bo w ich wykonaniu z nudą nie ma to nic wspólnego.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 kwietnia 2015

Aborted Fetus – Private Judgement Day [2014]

Aborted Fetus - Private Judgement Day recenzja okładka review coverAborted Fetus, choć nie należą do najbardziej płodnych (co przy takiej nazwie nie powinno nikogo dziwić…) kapel na świecie, już zdążyli sobie wypracować całkiem przyzwoitą renomę na brutalnej scenie, także poza granicami Rosji. Za sprawą czwartego w dyskografii albumu Private Judgement Day nic wielkiego w ich karierze raczej nie nastąpi, globalny układ sił też nie stanie na głowie, ale bez wątpienia umocnią swoją pozycję i podbiją serca kilku kolejnych miłośników krwawej miazgi. Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną tego materiału, wiadomo – taka specyfika gatunku, ale zupełnie niezłe aranżacje – już tak. Panowie robią, co tylko mogą, żeby nie sprowadzić kawałków do jednostajnego blastu i bulgotu, a czynią to na tyle skutecznie, że płytka po prostu wpada w ucho. Wrzucając na ruszt Private Judgement Day trzeba się liczyć przynajmniej z dwoma-trzema niewymuszonymi powtórzeniami – a to bardzo dużo jak na brutal death. Największy udział w budowaniu nośnej dynamiki materiału ma chyba perkman (bo nawala w sposób żwawy i o dziwo urozmaicony, choć akurat brzmienie garów jest dalekie od ideału), ale i gitarzysta potrafi się przyjemnie rozkręcić (nawet do solówki!) i wyjść poza najbardziej oczywiste schematy. Kolejne istotne dla mnie plusy kreacji Aborted Fetus to umiar w doklejaniu wszelakich introsów oraz sensowne ograniczenie partii wokalnych – dzięki temu z kawałków można wyciągnąć więcej muzyki niż pospolitego hałasu, a z ogólnego kontaktu z Private Judgement Day więcej przyjemności niż udręki. Przyjemnie napieprzają, ot co.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Abortedfetusbrutality/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 maja 2014

Incarnator – Caeca Superstitio [2013]

Incarnator - Caeca Superstitio recenzja reviewO tym, że Rosjanie, poza udzielaniem pomocy uciśnionym krajanom poza granicami macierzy, potrafią grać dobrą muzykę mieliśmy okazję przekonać się już kilkukrotnie. Także na naszym blogu pojawiło się parę kapel zza wschodniej granicy, które śmiało mogły iść w konkury z najlepszymi tego świata. Z Incarnator jest de facto podobnie. Zaczęli z grubej rury, od wydania albumu z coverami Death, całkiem niezłego zresztą, ale nie o nim będę dzisiaj pisał. Dziś zajmę się ich pierwszym autorskim longlpejem, zatytułowanym Caeca Superstitio. Utrzymany w stylu nowoczesnego, nieco melodyjnego tech deathu spod znaku Illogisict i Gorod, zahaczający niekiedy o niemiecką Obscurę, zapowiada całkiem przyjemną, a równocześnie niebanalną zabawę z muzyką. Jak przystało na szanującą się kapelę o takiej proweniencji, postarali się muzycy, by żaden z desygnatów gatunku nie został pominięty, bądź zbagatelizowany. Jest więc bezprogowy bas o bardzo głębokim, organicznym i oczywiście selektywnym brzmieniu, są świdrujące ucho gitarowe solówki, trochę — oczywiście — odwołań do Death oraz struktury, struktury i jeszcze raz struktury. Jak wspomniałem – wszystko, czego wymaga gatunek. Jest tylko jedno ale, a mianowicie dość poważny brak przebojowości i, nie zawaham się tego napisać, jaj. Strona techniczna jest dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach, ale mniej więcej połowa utworów (co drugi – tak mi wychodzi z obliczeń) trochę się ciągnie, muli i brakuje im puent. Gdzieś w tym całym pościgu za maestrią w grze zapomnieli muzycy o tym, by tej całej wirtuozerii dobrze się słuchało. Właściwie tylko dwa utwory są bez zarzutu, nagrane bezbłędnie od początku do końca, to jest „The Gunslinger” oraz „Town of Ghosts”, reszta pląta się bezradnie i niekiedy idzie na słabe kompromisy w celu poprawienia słuchalności. Nie chcę przez to stwierdzić, że są zupełnie złe, ale że brakuje im owego magicznego „czegoś”, które odróżnia muzykę dobrą i poprawną od arcydzieła. Niestety większość Caeca Superstitio jest tylko dobra, daje radę, ale nie rozpala emocji i nie zwilża. Jeżeli dodamy do tego fakt, że krążek trwa niemal godzinę, wyjdzie z tego, że po dwóch przesłuchaniach pod rząd, płyta idzie w odstawkę na kilka dobrych dni. A tego za zaletę poczytać się nie da. Podsumowując, Caeca Superstitio jest krążkiem dobrym, w kilku miejscach fantastycznym, w sam raz na okazjonalne przesłuchania, ale bez szału. Pozostaje więc mieć nadzieję, że na kolejnych krążkach muzycy poprawią te niedociągnięcia i poza techniczną perfekcją, albumy będą przebojowe i z jajami.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://facebook.com/Incarnatorband

podobne płyty:

Udostępnij:

20 stycznia 2014

Arhideus – Awakening Of Sins [2013]

Arhideus - Awakening Of Sins recenzja reviewJest takie piękne staropolskie powiedzenie: wyglądać jak pół dupy zza krzaka. Tak właśnie, mówiąc oględnie, prezentują się młodzianie z Arhideus. Wszyscy kupą i każdy z osobna. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. No, ale zjebać z góry na dół i po bokach już można, bo to wypisz, wymaluj krańcowo typowy image młodego death metalowego zespołu – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Na ich szczęście — i w sumie moje też — zanim zerknąłem na zdjęcie kapeli, najpierw posłuchałem muzyki z ich debiutanckiego krążka. W tym aspekcie jest już dużo lepiej, choć też nadal typowo, ale za to energicznie, z dobrym dopieprzeniem i bez niepotrzebnego przedłużania (wyrobili się w niecałe pół godziny). Awakening Of Sins to nowoczesny techniczny death metal stworzony przez dosyć sprawnych instrumentalnie kolesi, którzy nasłuchali się co popularniejszych kapel z kręgu… technicznego death metalu i postanowili zrobić coś podobnego. Wyszło im to z całkiem niezłym skutkiem. Do poziomu mistrzów gatunku czy ambitniejszych przedstawicieli drugiej ligi naturalnie sporo im brakuje, ale wiele podobnych stażem kapel przebijają z łatwością, sprawnie zaciągając patenty charakterystyczne dla Necrophagist, Obscura, The Faceless i wieeelu innych, zwłaszcza made in USA. Wykonaniu, brzmieniu czy nawet konstrukcjom poszczególnych kawałków nie można wiele zarzucić, bo płytki słucha się bezproblemowo; słychać sporo wysiłku włożonego w jej przygotowanie i nagranie. Innymi słowy chłopaki podeszli poważnie do sprawy. Mimo iż w muzyce Arhideus namacalnej oryginalności nie ma za grosz, na pochwałę zasługują liczne urozmaicenia w obrębie utworów (przede wszystkim solówki i szalejący bas), umiar w stosowaniu technicznych zagrywek, unikanie mielizn i nagminnej u młodych reprezentantów tego gatunku nudy. Największy minus materiału to pojawiające się od czasu do czasu irytujące swą banalnością melodie. Nie to, że są przesłodzone, co raczej niespójne i tak sobie pasują do reszty. Na razie można na to przymknąć ucho, jak i ja przymykam, ale w przyszłości nie powinni zapędzać się w tak nietrafione rozwiązania. Ogólnie jednak rzecz ujmując, debiut Arhideus to udany krążek, o którym wbrew pozorom szybko się nie zapomina. Teraz czekam na więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/arhideusofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

11 października 2013

Hieronymus Bosch – Artificial Emotions [2005]

Hieronymus Bosch - Artificial Emotions recenzja reviewNa zakończenie przygody z Hieronymusem opisywanym pozwoliłem sobie zachować ich dzieło najdoskonalsze, dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach, niemal zasługujące na miano arcydzieła, a mianowicie drugi krążek zatytułowany Artificial Emotions. Przekonanych przekonywać nie trzeba, gdyż – jak już kiedyś pisałem – muzyka Rosjan broni się sama, niezależnie od tego, za który albumu człowiek się zabierze i jaki ma gust. Tak, proponowane przez moskiewski kwartet spojrzenie na muzykę odporne jest na wszelkie braki gustu i rozmaite dewiacje, z jednym wszak założeniem – osoba musi mieć minimalną chociaż wrażliwością muzyczną. Tym zaś, którzy nie mieli jeszcze styczności z Rosjanami, a którzy dumnie podpisują się pod powyższym założeniem, zaproponowanie Artificial Emotions to jak podanie wody spragnionemu. Albo sfiksowanej babie – chłopa. Nie było chyba od czasów Death kapeli, która nie siląc się na żadne ekstremy (szczególnie ilościowe), potrafiłaby tak sprawnie zagospodarować czas i przestrzeń w swojej muzyce. Wsłuchując się w drugi album Hieronymusa ma się wrażenie, że pustka stanowi połowę ich muzyki, a mimo tego dzieje się tam naprawdę wiele. Co więcej, dzięki temu zabiegowi słychać doskonale najdrobniejszy detal i najskromniejszy szczegół, a one właśnie decydują o wielkości muzyki i klasie muzyków. Warto przy tym zauważyć, że na tech-deathowe standardy Rosjanie są bardzo stonowani i spokojni, można by nawet rzec – mało metalowi. Dla mnie nie stanowi to jednak najmniejszego problemu, bo nie zwykłem metalowości w metalu mierzyć ilością hałasu. Na co zwykłem zaś zwracać uwagę, to swoboda w obsłudze instrumentów, łatwość w przemieszczaniu się pomiędzy kolejnymi częściami utworu i lekkość kompozycyjna – a tym właśnie krążek stoi. „Third Half”, „Escape from Primitivity”, „Tired Eyes”, „Blind Windows Stare”, czy każdy inny kawałek mogą posłużyć za przykład jak należy grać techniczny death i mogą być tymi ulubionymi. Jakkolwiek by do tego podchodzić, lektura Artificial Emotions zawsze i w każdych warunkach będzie ciekawa i przyjemna, i każda z niemal 45 minut będzie dobrze spędzonym czasem.


ocena: 9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

20 maja 2013

Aspid – Extravasation [1992]

Aspid - Extravasation recenzja reviewJeśli miałbym wskazać Rosyjską kapelę, która nagrywa muzykę tak dobrą, że niejednokrotnie bijącą uznane, legendarne, Zachodnie marki, to wskazałbym na Aspid. Nie na Hieronymusa, choć „Artificial Emotions” trafił mnie z siłą wodospadu z reklamy Corega Tabs. To właśnie ta, szerzej (a nawet węziej) nieznana kapelka, nagrała krążek, który, jak równy między równymi, umieszczam na półce obok płyt Atheist, jedynego, sensownego Cynica, Sadist, Death, Nocturnus, wybranych Pestilence, Coronera, Watchtower i kilku, raczej mniej niż więcej, innych kapel. Nagrany w 1992 roku Extravasation to kwintesencja technicznego death/thrashu: czysta, nieskażona zbędnymi wpływami moc, agresja, wirtuozeria i kompozytorski geniusz. Ostatnio sporo się rozpisuję o technicznych kapelach, wyliczam ich zalety, chwalę warsztat muzyków i umiejętności kompozytorskie, jeśli jednak stanąłbym przed koniecznością zabrania ze sobą na bezludną, acz dobrze nagłośnioną i kulinarnie wyposażoną, wyspę dzieł jednej z tych kapel, to nie wiem, czy nie zdecydowałbym się na Extravasation. Jest w słowiańskich zespołach* coś, czego nie odnalazłem w tych wszystkich Zachodnich zespołach*, coś co przyciąga niczym katastrofa live w tv, coś, co dodaje kolejnego wymiaru muzyce – autentyczność i szczerość nieznana ludziom walczącym o lepsze kontrakty, chcącym dobrze wypaść przed swoimi „najwierniejszymi” fanami i innym, siedzącym po uszy w relacji sprzedawca-klient. Urzekło mnie to już za pierwszym razem, trzyma do dziś i nie sądzę, by miało się kiedykolwiek zmienić. Nie znaczy to, że Aspid nagrali najlepszy krążek w dziejach metalu, ale znaczy to, że dodali — do już i tak zajebistej muzyki — dość rzadki pierwiastek prawdziwości i pewności, że nagrali to, co naprawdę chcieli nagrać. Uwierzcie – robi to różnicę. Jak już wspomniałem, sama muzyka urywa jaja, łeb i wyrywa włosy sąsiadom ich własnymi rękoma, słychać na niej wpływy wyżej wymienionych okraszone Rosyjską buńczucznością, szybkością do rękoczynów i — ogólnie rzecz ujmując — chęcią zajebania komukolwiek tylko zdarzy się nawinąć pod rękę. Ot, taka ta rosyjska gościnność. Aspid zweryfikuje wasze pojęcie agresywnego grania, także dzięki – co uważam za jedną z największych zalet Extravasation – tekstom śpiewanym po rosyjsku. Może to tylko moje zdanie, ale jeśli miałbym wybrać najbardziej złowieszczy i bezlitosny język, to wybrałbym właśnie rosyjski. Mógłbym jeszcze pisać i pisać o Aspid, rozpływać się nad riffami, mlaskać przy kolejnych zwrotach, wychwalać sekcję, ale chyba nie ma sensu. Równie bezsensowna jest próba wybrania najlepszych utworów, wskazania ulubionych solówek, wymienienia najjaśniejszych z jasnych momentów. Extravasation bowiem, mimo iż nie jest najlepszym krążkiem w dziejach metalu, do ideału daleko mu nie brakuje.

*jest to, oczywiście, pewne uogólnienie


ocena: 10/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

26 lutego 2013

Hieronymus Bosch – Equivoke [2008]

Hieronymus Bosch - Equivoke recenzja reviewTrudny (bo ciężkie to mogą być cycki Ewy Sonet) jest żywot kapeli z Rosji, tech-death metalowej kapeli – że tak dodam, kapeli, która ma ambicję tworzyć muzykę na światowym poziomie, a nie jakieś tam pitu pitu. W przypadku dzisiejszej gwiazdy żywot skończył się na (czy też raczej „po”), opisywanym dzisiaj, trzecim wydawnictwie – Equivoke. Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem losów Hieronymusa z jakimś większym zaangażowaniem, tym niemniej zakończenie działalności przyjąłem z pewnym zaskoczeniem, a co więcej – niekłamanym rozczarowaniem i absmakiem (właśnie tak, do kurwy nędzy! – absmakiem). Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko cieszyć się z tego co jest; pewną osłodą jest jednak to, że każdy z albumów zapewnia wielogodzinną rozrywkę najwyższym poziomie. Nie umniejsza tego nawet fakt, że Equivoke jest albumem z całej trójki, w moim prywatnym odczuciu – ma się rozumieć, najsłabszym. Najsłabszym, ale nie znaczy to absolutnie, że złym – bójcie się kogo chcecie: Macierewicza, Grodzkiej, Najmana (ok, żartowałem ;]) czy innego Bralczyka (go, go język polski!). Na szczęście krążek jest lepszy niż się wydaje po pierwszych kilku przesłuchaniach. Byłem nieco zasmucony pewnymi zmianami, które stały się udziałem opisywanego krążka, a mianowicie odczuwalnego uproszczenia i stopornienia muzyki, tym niemniej, w ostatecznym rozrachunku, uważam, że mogło być znacznie gorzej. Szczególnie biorąc pod uwagę dość długi okres aklimatyzowania się płytki w głowie. W porównaniu do genialnego „Artificial Emotions” wydawnictwo z 2008 roku odstaje pod względem jakości kompozycji i przyswajalności, sporo jest za to akustyki, znajdzie się kilka fajnych wokali (szczególnie tych na blackową modłę) i, porozrzucanych po całej płycie, przeszkadzajek – które należy zaliczyć na plus. To zawsze byłą cechą rozpoznawczą Rosjan, dlatego cieszy mnie niezmiernie, że nie dość, że nie zaniechano tego, to jeszcze umiejętnie i ciekawie wykorzystano. Refleksję mam taką, że — jakby nie spojrzeć — Equivoke taty się nie wyprze: gitary, aranżacje i motoryka, neoklasyczne naleciałości – tym wszystkim Hieronymus Bosch przekonał mnie do siebie. I chociaż recenzowane wydawnictwo spowszedniało, to znaczy – stało się bardziej „dla ludzi”, i chociaż uderzono w rejony bardziej melodyjne, czyli „dla ludzi”, ani przez moment nie czuję się zdradzony (no chyba, że o świcie) i nie mam wrażenia, że źle zrobiłem przygarniając wydawnictwo pod strzechę. Bo mimo iż brakuje mu całkiem niemało do wielkiego poprzednika, to już z debiutem idzie łeb w łeb, w kilku miejscach radząc sobie nawet lepiej. Tak czy inaczej, z Equivoke powinni zapoznać się wszyscy fani kanadyjskiej szkoły death metalu, Sadista i, ogólnie rzecz ujmując, nietuzinkowego grania.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2012

Cosmonauts Day – Paths Of The Restless [2011]

Cosmonauts Day - Paths Of The Restless recenzja reviewSludge zza wschodniej granicy nie jest czymś, z czym mam styczność na co dzień, ale jak pokazuje przykład Cosmonauts Day – trochę budzącej trwogę egzotyki zawsze można wrzucić na ruszt. Z pozytywnym skutkiem, bo poziom techniczno-kompozytorski tego zespołu jest zaskakująco wysoki, a realizacja materiału w zasadzie nie odbiega znacząco od standardów cywilizowanego świata. Kwartet z Moskwy (czy okolic) swoją muzyką na glebę jeszcze nie sprowadza jak wielcy z Ameryki, ale pewien potencjał jest zauważalny, i gdy tylko starczy im wytrwałości, to jakaś sensowna wytwórnia przybędzie oswoić ich tłustym kontraktem. Ale to akurat temat na przyszłość, być może nawet odległą. Nazwę chłopaki zaczerpnęli bodaj od radzieckiego święta upamiętniającego wysłanie Gagarina na orbitę, klimat mają zbliżony do teledysku do mastodonowskiego „Oblivion”, więc wszystko jest tu mniej więcej jasne – entuzjaści kosmicznych odlotów, czy swobodnego bujania w obłokach (obojętnie czego) powinni być zadowoleni. Mnogość motywów, częste zmiany tempa i nastroju nie przeszkadzają Rosjanom łagodnie kołysać; materiał łatwo się przyswaja, skutecznie rozleniwia i pozwala na chwilę oderwać się od niedostatecznie zadymionej rzeczywistości. Na Paths Of The Restless nie ma znaczenia, czy chłopaki grają ostro czy lajtowo – efekt przez cały czas jest ten sam. Wprawdzie do typowego amerykańskiego luzu trochę im brakuje, ale po odpowiednim doprawieniu się powinni to nadrobić, choć mogą mieć wtedy problemy z dojrzeniem instrumentów. Oprócz samej muzyki i pozytywnych reakcji, jakie wywołuje, Paths Of The Restless ma jeszcze tę zaletę, że oszczędza nam wysłuchiwania desperackich zmagań wokalisty z konwencją gatunku. Cosmonauts Day przyszło to łatwo i naturalnie, bo tak się składa, że w ogóle nie posiadają wokalisty. Potrafię sobie jednak wyobrazić, jak ktoś taki mógłby swoim pianiem zniweczyć wysiłki instrumentalistów i tym samym sprowadzić cały zespół do poziomu syfu. Na szczęście zwyciężył zdrowy rozsądek i żadnego wyjca na siłę nie zaangażowali. U mnie mają sporego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cosmonautsday

podobne płyty:

Udostępnij:

26 kwietnia 2012

Devoid Of Grace – Psychotic Journey [2010]

Devoid Of Grace - Psychotic Journey recenzja okładka review coverTo co, że nie ze Szwecji, skoro łupią jakby się wychowali w jakiejś mieścinie w pół drogi między Sztokholmem a Göteborgiem. Jeśli myślicie, że to kolejny przedstawiciel dość melodyjnego death metalu z thrash’owymi wpływami, to… macie, kurna, rację. Żeby być bardziej na czasie, Rosjanie do solidnego metalowego trzonu dokleili trochę elektronicznych popierdywań. Na szczęście te, za przeproszeniem, ozdobniki nie odgrywają żadnej istotnej roli w muzyce zespołu, więc pozwalają się łatwo zignorować. Ignorować natomiast nie można całej reszty, bo materiał Devoid Of Grace stworzyli więcej niż dobry – sensownie wyważony, zawodowo zagrany i zdecydowanie bardziej agresywny niż słodki i mdlący, choć kompletnie nieoryginalny. Chłopaki wbrew tendencjom zbytnio nie kombinują, nie ma się co doszukiwać w tych dźwiękach wydumanej filozofii, po prostu – lepią do kupy udane riffy, energetycznie pracującą sekcję z ponadprzeciętnie aktywnym basem, mocny gardłowy wokal, niezłe solówki i… tyle. Całość opatrzyli niemal idealnie dopasowanym do tej muzyki brzmieniem i zamknęli w nie pozwalających na zanudzenie 35 minutach. Szału oczywiście nie ma, ale słucha się tego fajnie. Ponadto cieszy mnie brak, tak nagminnie stosowanych w tym gatunku, elementów zmiękczających – na Psychotic Journey nie uświadczycie ballad, pedalskich przyśpiewek, dyskotekowych rytmów czy radosnych odpustowych melodyjek. Wobec powyższego, jest szansa, że uprawiane przez Rosjan granie spasuje przede wszystkim miłośnikom The Crown, The Haunted czy, już nie „the”, Diabolical. Dla fanek Arch Enemy może być zbyt ostro.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.devoidofgrace.ru
Udostępnij:

30 kwietnia 2010

Neverending War – Muted [2009]

Neverending War - Muted recenzja reviewGrający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

24 marca 2010

Hieronymus Bosch – The Human Abstract [1995]

Hieronymus Bosch - The Human Abstract recenzja reviewJak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 marca 2010

Miscreant – Oppressive [2002]

Miscreant - Oppressive recenzja okładka review coverCzy może być coś lepszego niż death metalowa kapela z Rosji, która ma na swoim koncie takie kawałki jak „Brotherhood Of The Morning Star”, „Occult Philosophy”, czy — znajdujący się na opisywanym dziś albumie — „Lust of the Devil’s Night”?… Tak właściwie, to wiele rzeczy może być lepszych – np. Death (którego nigdy za wiele), Carcass oraz — znana być może nawet Panu Terlikowskiemu — ikona amerykańskiej sceny thrashowej – Slayer, który ma ochotę w tym roku zawitać na nadwiślańskie ziemie, a który ma zapewne z Nim na pieńku (nawet jeśli jednak nie jest przez Niego kojarzony). A wszystko przez cuchnące siarką teksty. Lepsze są także kanadyjskie blondaski, spanie do południa oraz chipsy, ale one są z innej bajki, więc liczą się tylko połowicznie. Jak więc już wiadomo, wiele rzeczy może być lepszych od Miscreant. Nie zmienia to jednak faktu, że sama kapela, a w szczególności pierwszy i póki co ostatni longplej, zasługuje na kilka ciepłych słów. Wspomniane wcześniej załogi nie zostały wywołane przypadkiem, bowiem Rosjanie postanowili nagrać album odwołujący się do najlepszych tradycji gatunku. Do swoich źródeł inspiracji zaliczyli także inne, nie mniej znane i cenione, zespoły, w tym Obituary i Morbid Angel, w związku z czym mamy całą śmietankę amerykańskiej sceny death/thrashowej przyprawionej kilkoma grindowymi i melodyjnymi akcentami prosto z Wysp. Co prawda na Oppressive jest tego grindu zdecydowanie mniej (w porównaniu z demkami), ale za to melodyjki bywają obłędne. Trzy kwadranse, bo tyle trwa album, poświęcone na przesłuchanie krążka pozwalają bez problemu, za to z niemałą radością, wejść w old schoolowy klimat – jest sporo agresji (głównie za sprawą wokali), bezpardonowego wygrzewu i gitarowych melodii, nie wykluczając zgrabnych solówek. Podobać się mogą także częste próby podrasowania muzyki, zapodania kilku technicznych zagrywek oraz spokojniejszych partii. Bardzo dobrze wychodzi im również przechodzenie do rockowych klimatów jak np. w „Kosmic Light”, płynne i naturalne. Mi osobiście natomiast najbardziej spasowała wspomniana już melodyjność w ogóle, która wciska się w puste miejsca i dodaje lekkości oraz rumieńców gitarowo-perkusyjnym wyziewom. Summa summarum wychodzi z tego przemyślany mix dobrej dynamiki, agresji i melodii w optymalnych proporcjach. Pomysł na death metal stary jak świat (czyli kapkę więcej niż 6500 lat, o których mówią co niektóre kościółkowe oszołomy), ale skoro nadal się sprawdza, to czemu nie. Gdyby jeszcze poprawić brzmienie, bo słychać, że materiał nagrywano w producenckiej dziczy, to byłoby miodzio. Moim zdaniem muzyczka — choć nie jest niczym odkrywczym — daje radę i dostarcza solidnej dawki energii i frajdy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: miscreant.musica.mustdie.ru/emain.shtml
Udostępnij: