Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francja. Pokaż wszystkie posty

6 kwietnia 2024

Disgorged Foetus – Obscene Utter Gore Annihilation [2023]

Disgorged Foetus - Obscene Utter Gore Annihilation recenzja reviewPostanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.

Co to jest Groovegrind, ktoś zapyta? Co ja znowu wymyślam za kocopoły? Czy pamiętacie Disharmonic Orchestra? Oni, jak i poniekąd Pungent Stench byli reprezentantami tego nieco fikcyjnego stylu, ale bądź co bądź, ta łatka dobrze oddaje o co chodzi, jeśli chodzi o brzmienie i styl. Disgorged Foetus można by tak na dobrą sprawę opisać w następujący sposób: wyobraźcie sobie nasz cudowny i ukochany Epitome grający covery Disharmonic Orchestra i będziecie mieć pełen obraz tego, co tutaj usłyszycie.

I jest to jak najbardziej pożądana rzecz, bo inspiracje właściwe i wykonanie również. Ponadto, ma to jakiś tam koncept, bo album jest podzielony na kilka części, każda wprowadzana przez industrialowe intro. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kilka rzeczy. Materiał jest cholernie monotonny. Pierwszy, drugi, trzeci numer, to jest nawet bardzo fajne. Ale jak brak jest jakiegokolwiek zróżnicowania, to od razu dyskwalifikuje materiał jako wartościowy. Druga sprawa, jak na Goregrind, to nie jest to jakoś specjalnie brutalne. Z innym wokalem… wróć… nawet z takim wokalem, jest to w sumie muza, którą mógłbym puścić swoim starym i byliby w stanie to jakoś przetrawić, a nawet polubić, jakbym im polał kielicha. Dlatego złośliwie chciałoby się nazwać to disnejowskim Goregrindem. Nawet okładka – niby brutalna, ale zombiaki nieco kreskówkowe są.

Jednocześnie też, nie chcę być osobą, która wali po zespole za brak oryginalności czy nadmiar ortodoksyjności w graniu. Tego się dobrze słucha i zdecydowanie nie jest źle to sobie puścić, choć trzeba brać pod uwagę, że jest to muzyka do relaksu, a nie wykurwu. Nie chcę też oceniać tego zbyt nisko, bo mimo wszystko skusiłem się ostatecznie na zakup, ale fakt faktem, że jak ktoś ma bogatą kolekcję, to zdecydowanie może sobie iść dalej. Nie tym razem. Tu nic ciekawego się nie dzieje niestety.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/band.DisgorgedFoetus
Udostępnij:

10 grudnia 2023

Agressor – Rebirth [2018]

Agressor - Rebirth recenzja reviewZ wielkim trudem zabierałem się do tej recenzji, ponieważ nie mam w zwyczaju tłumaczyć ludziom rzeczy oczywistych. Nie mam też zamiaru was przekonywać, że to jest jedna z najlepszych rzeczy jaka kiedykolwiek powstała (aczkolwiek tak jest w tym przypadku). Myślałem też nad tym, czy pisać wam o przebojach, jakie twórca tego pięknego dzieła miał ze stworzeniem tej płyty, jak potem sobie rwał włosy z głowy, gdy usłyszał efekt końcowy i płakał nad tym, że nic nie poszło po jego myśli.

Historia tej płyty jest nieco dwutorowa. Oryginalna wersja powstawała w bólach i przeszła bez echa (bo Francja to nie ten sam prestiż, co Polska czy Niemcy). I mimo nadmiaru wkładu, czasu, pieniędzy i myślenia nad tym, aby stworzyć arcydzieło, Alex Colin-Tocquaine przez dekady zapragnął dostać drugą szansę. Przy okazji re-edycji nadarzyła mu się okazja.

Druga wersja, nagrana w 2018, a która zawiera też oryginał + masę bonusów, miała w zamyśle odzwierciedlać pierwotny koncept i brzmienie, jakie Alex chciał osiągnąć za pierwszym razem. I tutaj mam zgrzyt, bo obie wersje tego cudeńka mają nie za dobrą produkcję, a perkusja brzmi blaszanie i sztucznie. I jak tutaj dać 10/10?

Jakby ktoś nie wiedział, Agressora zawsze ciągnęło do średniowiecznych klimatów folkowych i tutaj po raz pierwszy pojawiają się one na tak dużą skalę. Dość wspomnieć wizytówkę płyty „Barabbas” – totalny hit i kult wśród fanów, który zresztą został w historii grupy nagrany kilka razy. Jest też standardowe wprowadzanie w klimat poprzez różne klasyczne instrumentale, jak np. „Theology – Civilization – Wheel of Pain”. Pojawia się również cover Terrorizer „After World Obliteration” z Barney’em Greenway’em na gościnnym wokalu. Cała płyta to jest zresztą wygar i to taki, który nie bierze jeńców.

I tutaj bym podkreślił, że jako jedna z nielicznych kapel, Agressor pamiętał, że owszem, kulturoznawstwo i sztuka potrafią ładnie wzbogacić muzykę, ale nie wolno przecież zapominać o łomocie. I tego proszę państwa, tutaj nie brakuje. Wręcz przeciwnie, ani przez moment nie zapomnicie o tym, że słuchacie czystego, szybkiego i brutalnego, złowieszczego Death Metalu o wyjątkowo podłym i mrocznym akcencie.

Dla mnie osobiście, gwiazdą tej płyto-kompilacji jest „Someone to Eat” – przebój, który został nagrany między płytami, ale nigdy nie trafił nigdzie oficjalnie, a do którego to powstał klip. I nie ukrywam, że dla samej tej piosenki miałem ochotę sprawić sobie to cacuszko.

Ocena trochę oszukana, bo jest się o co doczepić, tu coś się nie domyka, tam coś skwierczy, ale parafrazując klasyka, minusy nie przesłaniają plusów i jest to autentycznie jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie poznałem w życiu i czasami jest mi trochę żal, że ludzie zamykają się na Skandynawię lub USA, gdzie jednocześnie w Europie bardzo dużo się działo wartościowych rzeczy.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 września 2023

Gorod – The Orb [2023]

Gorod - The Orb recenzja reviewEch… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.

The Orb rozpoczyna całkiem brutalny cios w postaci „Chrematheism” – numeru wypełnionego blastami, popieprzonymi partiami gitar i efektownymi solówkami. Klasyka, ale właśnie czegoś takiego należało oczekiwać po następcy „Æthra”. Gorod nie byliby jednak sobą, gdyby nie zostawili trochę miejsca na element zaskoczenia i jakieś eksperymenty. I tak pomiędzy motywami charakterystycznymi dla „Process Of A New Decline” i „A Perfect Absolution” (które tworzą trzon materiału) pojawiło się sporo naleciałości innych kapel. Bridge w połowie „We Are The Sun Gods” jednoznacznie kojarzy mi się z Animals As Leaders, melodie i czyste wokale w utworze tytułowym przywodzą na myśl Gojirę (i to z „Fortitude”!), zaś większa część „Breeding Silence” mogłaby bez żadnych zmian trafić na „The Inherited Repression” Psycroptic. No i jeszcze ten cover The Doors – wprawdzie ma więcej wspólnego z oryginałem, niż by można przypuszczać, ale i tak lepiej dla Jima Morrisona, że nie żyje i nie może tego usłyszeć. No i cóż, doceniam otwartość zespołu, aaale te obce wpływy nieco rozmyły styl Gorod i raczej negatywnie wpłynęły na spójność płyty.

Przyzwyczaiłem się, że każdy album Gorod (z wyjątkiem debiutu) był monolitem, tymczasem The Orb trochę do tego miana brakuje. Krążek aż kipi od nieszablonowych pomysłów, zachwyca instrumentalną wirtuozerią i daje mnóstwo powodów do opadu kopary, ale nie słucha się go tak płynnie, jak powinno. Z tego powodu trudniej było mi wskazać ewidentne hiciory, które szybko wwiercają się w mózg. Najbardziej gorodowy wydaje mi się „Victory” – choć jest najkrótszy w zestawie, to właśnie w nim zawarto prawie całą esencję stylu zespołu. Ponadto duże wrażenie robi również „Waltz Of Shades” z fajnymi rytmicznymi niuansami czy bardzo rozbudowany i klimatyczny „Savitri”.

Pięć lat czekania na bardzo dobry album, który pod wieloma względami sprowadza do parteru, ale koniec końców… trochę rozczarowuje. Przynajmniej jak na standardy Gorod The Orb nie jest niczym wybitnym. Wiadomo, inne kapele pewnie dałyby się pochlastać za materiał tej klasy, jednak od Francuzów wymagam tylko rzeczy wielkich.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

14 maja 2023

Dungortheb – Waiting For Silence [2008]

Dungortheb - Waiting For Silence recenzja reviewFrancuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa „Intended To…”. W zespole doszło do pewnych zmian w składzie, ale w żaden sposób nie odbiło się to na podejściu do komponowania, co dowodzi, że Dungortheb od początku mieli jasno określoną wizję muzyki, a to, jak wyglądała pierwsza płyta, absolutnie nie było dziełem przypadku. Na tamtym materiale kapela stworzyła podwaliny własnego stylu, zaś na drugim rozwinęła go i dopracowała – co lepsze pomysły zostały udoskonalone, natomiast z tych mniej udanych czy wtórnych zrezygnowano.

Na przestrzeni kilku lat muzyka Dungortheb nabrała dużej wyrazistości i choć nie jest to super oryginalne granie, to zawiera sporo elementów charakterystycznych tylko dla nich, których praktycznie nie można pomylić z nikim innym: praca perkusji, gitary rytmicznej i solowej. Co prawda w utworach wpływy Death wciąż są namacalne, a niektóre fragmenty kojarzą mi się z Traumą i Demise (to na pewno zbieg okoliczności, bo pewnie ani jednych, ani drugich nigdy nie słyszeli), ale te naleciałości rozpatruję jedynie w kategoriach miłego dodatku. Trzon Waiting For Silence to utrzymany w umiarkowanych tempach techniczny i bardzo melodyjny death metal, który chłonie się z łatwością i olbrzymią przyjemnością.

Muzycy Dungortheb rozwinęli się technicznie i kompozytorsko, co przełożyło się na urozmaicone i zgrabne struktury, a przy tym zachowali świeże podejście do grania, więc każdy z utworów zawiera przynajmniej kilka wybijających się patentów czy drobnych smaczków aranżacyjnych, które szybko wbijają się w pamięć i pozostają w niej na długo. Mimo ciągłego sweepowania i niekończących się solówek, całość wcale nie jest przekombinowana, ma natomiast na tyle kopa (choć to zupełnie inna kategoria wagowa niż np. Kronos), że łatwo jest się dać muzyce porwać. Poza tym Waiting For Silence jest materiałem o wiele lepiej zrealizowanym od poprzedniego – brzmi znacznie ciężej i selektywnie, co przy tak rozbudowanych kawałkach jest nie bez znaczenia.

Chociaż Dungortheb niegdy nie przebili się do pierwszej ligi czy w jakiś sposób dorównali klasykom, dla mnie Waiting For Silence jest albumem, który nigdy się nie nudzi, i do którego od lat wracam z taką samą przyjemnością. Chcąc wymienić najlepsze utwory, pewnie skończyłbym na wyrecytowaniu całej tracklisty, toteż ograniczę się tylko do czterech: „Only Way To Die”, „Addicted”, „Lethargy”, „N.D.E.” – każdy z nich w odpowiedni sposób rozbudza apetyt na więcej.


ocena: 9/10
demo
oficjala strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 października 2022

Supuration – CU3E [2013]

Supuration - CU3E recenzja reviewDzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.

Jeśli popatrzeć trzeźwo na dyskografię Francuzów, to nazwa Supuration była używana w praktyce tylko i wyłącznie wokół trylogii „The Cube”, oraz płycie „Reveries”, która jest de facto kompilacją zawierającą ponownie nagrane utwory z taśm demo. Kolejna (już ostatnia) rzecz, to fakt, że trzy płyty grupy wychodziły równo co 10 lat. I o ile „Incubation” (2003) służył za prequel, to część trzecia jest traktowana jako pół-sequel do debiutu (1993).

Przyznaję też bez bicia, że nie chciało mi się wgłębiać w koncept, może kiedyś to zrobię z nudów, ale tak na chłopski rozum, to patrząc choćby na grafikę i tytuły utworów, tematyka zdaje się poruszać wokół poczęcia, ciąży, oraz narodzin bliżej nieokreślonego, metahumanoidalnego „tworu”. Zachęcam do zostawiania komentarzy, jeśli ktoś wie, co autorzy mieli na myśli.

Zastanawiałem się długo, czy określenie „awangarda” pasuje do tego zespołu, ponieważ zazwyczaj jest ono potocznie używane w przypadku muzyki, która łączy różne odległe gatunki, tudzież korzysta z niestandardowych instrumentów, a CU3E prezentuje sobą jak najbardziej zwyczajne, tyle że spokojniejsze granie Metalowe, oparte na progresji, które w moim odczuciu jest klezmerskie w naturze. Ale oczywiście, mogę się mylić.

Kompozycje sobie kiełkują, dojrzewają, a czasem ewoluują w różnych kierunkach i chciało by się rzec, że jest to granie dla przyjemności grania. Zespół sobie dżemuje wokół motywów aż miło i nie stara się zaskakiwać słuchacza technicznymi zagrywkami, czy dziwacznymi strukturami. Wręcz przeciwnie, muzyka wydaje mi się łatwa, prosta i przyjemna, a jednocześnie nie jest to granie prostackie, a bardziej chcące zagościć w głowie słuchacza na dłużej, poprzez swoje bogactwo melodii, solówek i głównych motywów, które każdy utwór posiada i które prowadzą słuchacza delikatnie za rękę od początku, aż po samiutki koniec, po którym następuje nieuchronne wciśnięcie przycisku replay, w celu ponownego zbadania materiału.

Warto wspomnieć, że grupa lubuje się w futuryzmie i zamiłowaniu do sci-fi, co również jest miłą odskocznią w gatunku preferującym cmentarze, horrory oraz okultyzm. Nie byłbym też sobą, gdybym zwyczajowo czegoś nie polecił. W tym przypadku postawiłbym na „Introversion”, „The Climax” oraz „The Delegation” jako zajawkę w pierwszej kolejności do przesłuchania. Pozostaje ostatnie pytanie na koniec - czy powstanie część czwarta w 2023? Mam nadzieję, że tak.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sup.supuration
Udostępnij:

4 września 2022

Agressor – Deathreat [2006]

Agressor - Deathreat recenzja reviewNa dzień dzisiejszy (2022) jest to ostatnia płyta francuskiego Agressora, który jest wciąż aktywny, ale nie nagrywa niczego nowego, co też szanuję, bo lepiej nie robić na siłę, niż tworzyć popelinę co dwa lata, jak niektóre pierwszoligowe zespoły (*kaff kaff* Cannibal Corpse *kaff kaff*). A trzeba przyznać, że jest to bardziej projekt, robiony z pasji, niż zespół.

Alex Colin-Tocquaine jest mózgiem grupy i to one decyduje o kierunku rozwoju, jak i o ostatecznym kształcie muzyki. Od ostatniej płyty — „Medieval Rites” — minęło 7 lat, co jest o tyle dużo, że nie tylko się wiele zmieniło w kwestii upodobań muzycznych, ale również był to czas ponownego zainteresowania Death i Thrash Metalem. A że Agressor gra oba, to wydaje się wręcz oczywiste, że chcieli o sobie przypomnieć.

Grupa jest bardzo stara, bo sięga aż roku 1986. Zresztą ich nazwa jest wzięta od piosenki Hellhammera (którego cover symbolicznie jest ostatnim na płycie, co przypominam, jednocześnie znaczy, że jest to również ostatnia oficjalna piosenka grupy na longplaju) i choć mieli satanistyczne ciągotki, to bardzo szybko poszli w kierunku rozwoju zarówno technicznego, jak i melodyjnego.

To nie jest melodyjność w szwedzkim stylu (na szczęście), ale w takim sensie, że utwory są bardzo zgrabnie okraszoną sekcją gitary prowadzącej. Przyznam bez bicia, że moje pierwsze kilka odsłuchów tej płyty zostawiało mnie oziębłym, ale im bardziej wsłuchiwałem się w muzykę, tym bardziej zaczynałem czuć fanatyczną miłość do tych dźwięków.

Bo umówmy się, hitów nie brakuje. Otwierający tytułowy track, choć naprawdę dobry, jest zdecydowanie słabszy w porównanie z tym, co się dzieje dalej. Następujące utwory (zwłaszcza „Warriors Heart” i „Lust of the Flesh”) po prostu zmuszają człowieka do wciśnięcia „replay”.

Od „Order of Chaos” grupa troszeczkę się uspokaja i schodzi na level średni, ale zespół nadrabia to dość ciekawymi eksperymentami. Przykładowo, „Giants of Old” zawiera dziwny, chciałoby się powiedzieć, wręcz black metalowy wokal, ale w stylu Attily Csihara. Pierwotna wersja, która jest jako bonus track (o tym niżej) jest nawet jeszcze bardziej nieortodoksyjna. Spotkałem się nawet z opiniami, że płyta czerpie garściami również i z Black Metalu, ale jak dla mnie jest to zdecydowanie nadużycie. W późniejszej części dominuje typowo Vaderowskie tempo i klimat grania.

Ostatnimi czasy pojawiły się różnej maści kompilacje/box-sety od Season of Mist zawierające całość dyskografii, plus masę bonusów. W taki też sposób byłem w stanie posiąść owy materiał, gdyż oryginalna edycja (która miała DVD z koncertem) jest już dawno niedostępna. Uważam, że warto tego typu grupom okazywać miłość, gdyż są w stanie dać zdecydowanie więcej frajdy, niż niejeden snobistyczny, obskurny współczesny zespół popularny na mediach społecznościowych (ale niekoniecznie poza nimi).

Klasyka, ale trzeba to przesłuchać z kilkanaście razy, aż wejdzie. Bo jak już raz wejdzie, to już nigdy nie wyjdzie z serducha.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 czerwca 2022

Deathspell Omega – The Long Defeat [2022]

Deathspell Omega - The Long Defeat recenzja okładka review coverI oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.

Przyczyna tego stanu rzeczy jest prosta – The Long Defeat to pod wieloma względami najprzystępniejszy album, jaki Deathspell Omega kiedykolwiek nagrali. Szybko daje się odczuć, że zespół skupił się tym razem na melancholijnym nastroju kosztem szaleństwa w muzyce – klimat rezygnacji, smutku i przygnębienia wypływa niemal z każdego taktu, a całość jest dość oszczędna, stonowana i zadziwiająco melodyjna. I mimo iż w trzech utworach (na pięć) pojawiają się przyspieszenia i blasty, to służą raczej wzbogaceniu ogólnej dynamiki aniżeli sponiewieraniu odbiorcy. Nawet w najbrutalniejszym w zestawie „Sie Sind Gerichtet!” ważniejsze wydają się subtelne melodie niż poziom pierdolnięcia – jest ostro, ale z wybuchowym „The Synarchy Of Molten Bones” ma to już niewiele wspólnego. Osobnym przypadkiem jest „Our Life Is Your Death”, w którym Francuzi zaserwowali granie z pogranicza lekkiego klimatycznego metalu i zadziornego rocka alternatywnego – coś takiego równie dobrze mogłoby się znaleźć na którejś z nowszych płyt Tribulation i nikt by się nie połapał.

Na wyjątkową łatwość w odbiorze The Long Defeat wpływa również uproszczenie muzyki – przynajmniej w stosunku do tego, co Deathspell Omega robili przez kilkanaście ostatnich lat. Z utworów praktycznie zniknęły dysonanse, rytmiczne odjazdy czy gwałtowne zwroty; ich struktury nie powinny stanowić wielkiego wyzwania – są przejrzyste, a kolejne części dość logicznie z siebie wynikają, można by rzec – są przewidywalne. Czy to źle? Niekoniecznie, bo choć nie robią mętliku w głowie, mają bardzo dużo do zaoferowania i są równie wciągające, co te z poprzednich płyt. Wspomniane już zgrzyty dotyczą jedynie końcówek „Enantiodromia” i „The Long Defeat”, które są trochę od czapy i wyglądają mi na doklejone na siłę.

Przy okazji prostowania muzyki Deathspell Omega wyczyścili sobie również brzmienie, dzięki czemu żaden riff ani perkusyjna zagrywka nie ma prawa umknąć słuchaczowi. Najbardziej zyskał na tym bas, który cały czas jest obecny na powierzchni i robi dobrą robotę szczególnie w wolnych fragmentach (a tych nie brakuje), a w takim „Our Life Is Your Death” chyba nawet przewodzi pozostałym instrumentom.

Kolejna duża i mocno rzucająca się w uszy zmiana dotyczy wokali. Na The Long Defeat Mikko Aspa nie jest jedynym, który odpowiada za odgłosy wydawane paszczą, bo towarzyszą mu Mortuus (Marduk i Funeral Mist), M. (Kriegsmaschine i Mgła) oraz niejaki Spica, który w tym towarzystwie ma najmniejsze osiągnięcia. Kto spisał się najlepiej – kwestia dyskusyjna, ja pewnie ze względu na przyzwyczajenie postawiłbym na Mikko. Ogólnie różnorodność głosów wyszła płycie na dobre, zwłaszcza w momentach, gdy barwa wokalu dobrze zgrywa się z muzyką (a taka spójność nie jest regułą) i podkreśla nastrój danej frazy. Ponadto ciekawie wypadają pojawiające się tu i ówdzie podniosłe chórki, mimo iż niekiedy brzmią jak Sulphur Aeon, innym razem jak Behemoth…

Po dziesiątkach przesłuchań The Long Defeat nie mam wątpliwości, że to dla Deathspell Omega początek nowej drogi i płyta przełomowa (zresztą nie pierwsza w ich karierze), po której już nic nie będzie takie samo. Po Francuzach spodziewano się awangardy i coraz większych szaleństw, tymczasem oni odważnie poszli pod prąd i stworzyli zupełnie nieoczywisty, normalniejszy materiał, który nikogo nie pozostawi obojętnym. No, teraz możecie wypatrywać Kardashianek w koszulkach Deathspell Omega


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

11 kwietnia 2022

Agressor – Medieval Rites [1999]

Agressor - Medieval Rites recenzja okładka review coverNiektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.

Bohater dzisiejszej recenzji tworzy sobie od czasu do czasu płyty, nie nękając nikogo ani nie spodziewając się specjalnie jakiegoś uznania. I może dlatego, że materiał powstaje w ramach pasji i bez spiny, tak bardzo dobrze się go słucha.

Medieval Rites jest czwartym albumem francuskiego Agressora, którzy są też prekursorem Death Metalu w swoim kraju. Krążek powstał po kilkuletniej przerwie i jest de facto dzieckiem mózgu projektu, Alexa Colin-Tocquaine’a (wokal/gitary), wraz z niewielką pomocą Joëla Guigou (bas) i masą muzyków gościnnych, głównie różnej maści pobocznych wokalistów, kilku sesyjnych perkusistów, jak również i ludzi odpowiedzialnych za niestandardowe instrumenty typu flet, harfa, wiolonczela, dudy. A jaki jest powód do tego ostatniego?

Otóż, jak nazwa płyty wskazuje, konceptualnie grupa chciała oddać klimat średniowiecznych czasów, z elementami okultyzmu, co jak najbardziej im się udało. Poza kilkoma typowymi instrumentalami utrzymanymi w tym nurcie, znajdziemy elementy, nazwijmy to umownie folkloru, przewijające się czasem mocniej, czasem mniej wyraziście przez całą płytę, co istotnie wyróżnia ten album na tle innych tego typu produkcji. Odgłosy konia czy szczęku mieczy mogą nieco bawić, ale dodają pewnej swojskości.

Niech jednak to nie zmyli czytelników, gdyż przypomnijmy, że jest to przede wszystkim Death/Thrash, co najlepiej słychać przy takich numerach jak „The Sorcerer”, „(I Am the) Spirit of Evil”, lub „Bloodshed”, które jednocześnie najbardziej polecam. Oprócz tego nagrany został również cover Kinga Diamonda „Welcome Home”, który utrzymany jest w stylistyce grupy, przez co brzmi spójnie z resztą płyty.

Jak zresztą każdy dobry album, przy kolejnych odtworzeniach, coraz lepiej wchodzi w ucho. Nawiasem mówiąc, cała dyskografia Agressora jest godna polecenia, ale równie dobrze można zacząć przygodę i od tej.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 lipca 2021

Gojira – Fortitude [2021]

Gojira - Fortitude recenzja okładka review coverPięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z „The Way Of All Flesh”, więc jako wielbiciel tamtego krążka byłem podjarany, że znowu będzie ciężko, technicznie i stosunkowo brutalnie. Tymczasem pierwsze upublicznione single, abstrahując od ich poziomu, nie miały z takim graniem nic wspólnego. A zatem kłamali, oszusty jedne? Nooo nie. Nie do końca, bo w paru (dosłownie) ostatnich utworach takie nawiązania istotnie się pojawiają, ale wydaje mi się, że ich głównym zadaniem jest zainteresowanie/utrzymanie zainteresowania fanów tego bardziej ekstremalnego oblicza kapeli.

Czy się to komuś podoba czy nie, Fortitude to w ogromnej części bezpośrednia i dość bezpieczna kontynuacja poprzedniej płyty wraz z niemal wszystkimi jej zaletami i niektórymi wadami, lecz pozbawiona eksperymentów, zauważalnych nowinek i świeżości tamtego materiału. Trochę to mało jak na pięcioletnią przerwę, czyż nie? Tym bardziej, że „Magma” była dla Gojira pewnym przełomem – zespół pokazał się światu z zaskakująco przystępnej/łagodnej strony i to chwyciło, bo trafił do wielu odbiorców spoza metalowych kręgów. Teraz Francuzi przede wszystkim starają się wykorzystać komercyjny potencjał i często-gęsto powielają znane i sprawdzone patenty, ale na szczęście dla siebie czynią to na tyle rozsądnie i z umiarem, że Fortitude jako całość broni się całkiem nieźle i — jak to piszą w anonsach — zyskuje przy bliższym poznaniu.

Album charakteryzuje się bardziej wyrównanym poziomem utworów niż „Magma” i słucha się go nieco łatwiej (czyli bez totalnych zgrzytów), co jednak nie oznacza, że wszystkie kawałki są równie udane. Jak na moje ucho niektóre fragmenty są zbyt rozwlekłe (w „Hold On”, „New Found”, „The Trails”), inne niepotrzebne (jak tytułowy, będący „mruczankowym” wstępem do mruczanki w „The Chant”) i w rezultacie w muzykę wkrada się za dużo monotonii. Ponadto odnoszę wrażenie, że w paru miejscach ideologia staje się dla Gojira ważniejsza niż same dźwięki, na czym traci wyrazistość utworów. Przeciwwagą dla pojawiających się zmiękczeń i przynudzania jest zestaw numerów zajebiście chwytliwych („Born For One Thing” i „Another World”) oraz mocnych i dynamicznych (jak „Into The Storm”, „Grind” czy „Sphinx”) – to właśnie dzięki nim przez 52 minuty Fortitude brnie się z dużą przyjemnością i naprawdę szkoda, że takich kompozycji nie znalazło się tu więcej. Po stronie plusów warto również wymienić zróżnicowane wokale. Mimo iż Joe coraz częściej stosuje czyste zaśpiewy, to są one na tyle urozmaicone i pewnie wykonane, że zupełnie nie przeszkadzają.

Chociaż pod pewnymi względami Fortitude jest płytą lepszą i bardziej spójną od poprzedniej, wydaje mi się, że to jednak „Magma” będzie częściej wspominana po latach jako materiał, który wniósł do dorobku Gojira coś nowego i niespodziewanego. Opisywany album to po prostu kolejna pozycja w ich dyskografii. Solidna, to fakt, ale bez szału.


ocena: 8/10
demoe
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

19 stycznia 2021

Loudblast – Manifesto [2020]

Loudblast - Manifesto recenzja okładka review coverFrancuska stara gwardia — a przynajmniej ta jej część, która jest jako tako aktywna — trzyma się zadziwiająco dobrze. Może i nie z dużą częstotliwością, ale z dobrym rezultatem weterani od lat udowadniają, że warto im było wygrzebać się z grobów i dać sobie jeszcze jedną szansę. W tym niewielkim gronie Loudblast zawsze byli tą większą, popularniejszą i bardziej utytułowaną kapelą i to po trzech dekadach raczej się nie zmieniło – dla Listenable są priorytetem. Pod względem muzyki nie stawiałbym ich aż tak wysoko – dla mnie byli solidnym numerem dwa i Manifesto tylko mnie w tym utwierdził.

Ósma płyta Francuzów to kawał zadziornego klasycznego (niektóre motywy gitarowe sięgają „Leprosy” i „Spiritual Healing”) death metalu mocno doprawionego równie klasycznym thrash’em i paroma bardziej współczesnymi rozwiązaniami. Loudblast na pewno nie są tak oldskulowi i obskurni jak Mercyless, nie dorównują im także ekstremalnością (co akurat jest pewnym zaskoczeniem – jako garowego zatrudnili Kevina Foley’a, więc można było oczekiwać intensywnego wygrzewu), ale te ewentualne braki nadrabiają pomysłami na chwytliwe i wyraziste riffy. W tym kwestii muzycy pokazują prawdziwą klasę! Ja rozumiem, że po tylu latach grania doświadczenie procentuje i zróżnicowanie przychodzi samo, jednak to, że każdy kawałek różni się od pozostałych — a właśnie z tym mamy do czynienia na Manifesto — jest już pewnym wyczynem. Nawet jeśli któryś numer nie musi nam podchodzić, to na pewno jest on „jakiś”, ma w sobie coś charakterystycznego.

Następna pochwała należy się zespołowi za solówki. Wprawdzie nie pojawiają się zbyt często, ale jeśli już, to naprawdę jest na czym ucho zawiesić. I nie tyle chodzi o ich stronę techniczną (choć i tej nie można niczego zarzucić), co o świetne umiejscowienie w utworze i ich wpływ na ogólny klimat – doskonały tego przykład znajdziecie w złowieszczym „Into The Greatest Of Unknowns”. Kontynuując temat chwytliwości Manifesto, muszę jeszcze dodać, że część tekstów napisano tak, żeby możliwie szybko podłapać ich refreny i przez to łatwiej się w nie wkręcić. Mała rzecz, a cieszy.

Loudblast na Manifesto nie zawodzą, choć też jakoś specjalnie nie zachwycają. To bardzo solidny krążek stworzony przez zawodowców, którzy doskonale wiedzą, jak poskładać dźwięki do kupy, żeby wyszło z nich coś fajnego, a przy tym potrafią dopilnować całej oprawy: brzmienie jest spoko (zostawiono trochę przyjemnego brudu), produkcja czytelna (z wyczuwalnym basem), a okładka całkiem nieźle pasuje do klimatu całości. Mnie to wystarcza.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Loudblast.official



Udostępnij:

12 lipca 2020

Mercyless – The Mother Of All Plagues [2020]

Mercyless - The Mother Of All Plagues recenzja okładka review coverThe Mother Of All Plagues to już trzeci album Mercyless od momentu ich powrotu do grania po dziesięcioletniej przerwie i jakby tego było mało, trzeci naprawdę udany. Tym samym Francuzi, przynajmniej ilościowo, przebili swój klasyczny dorobek z pierwszej fazy działalności, zanim znudziło im się brutalne granie. Zespół ponownie raczy nas podanym na surowo pierwotnym death metalem, i choć muzyka na pewno nie jest aż tak obskurna jak na „Pathetic Divinity”, to z pewnością trafi do wielbicieli zagranego z jajami oldskula.

Przy pierwszym zetknięciu The Mother Of All Plagues sprawia wrażenie materiału nieco nowocześniejszego od poprzednika (czy tam bliższego współczesności), co wcale nie znaczy, że Francuzi proponują jakiekolwiek patenty wykraczające poza 1992 rok. Nic podobnego! Momentami brzmi to wszystko tak, jakby nagrania „Abject Offerings” były dopiero przed nimi, stąd też trafiają się riffy ewidentnie zainspirowane Possessed i wczesnym Death. Komuś to przeszkadza? No! Tym bardziej, że całość zgrabnie trzyma się kupy i stanowi przyjemny powrót do przeszłości, do czasów, kiedy z muzyki na każdym kroku przebijała się prawdziwa szczerość i zaangażowanie. Na The Mother Of All Plagues ani jednego ani drugiego nie brakuje, co jest pewnym ewenementem, biorąc pod uwagę metryki panów z Mercyless. Im się po prostu chce grać, bez rozmieniania się na drobne i — sądząc po limitach ich płyt — bez ciśnienia na robienie wielkiej kariery.

W stosunku do „Pathetic Divinity” nowy album jest wyraźnie wolniejszy (blasty pojawiają się znacznie rzadziej), nieco mniej brutalny i może się pochwalić dużo czystszym brzmieniem, ale na szczęście wokal Maxa Otero wciąż jest pięknie wymiotny, solówki (w tym kilka zagranych przez gości) to klasa sama w sobie, a chwytliwość utworów została zachowana na identycznym poziomie, choć osiągnięto ją w inny sposób. W odróżnieniu od poprzednika, na którym dużą rolę odgrywały sprytnie skonstruowane refreny, teraz Mercyless mocniej zaakcentowali same melodie. Tak przygotowanej płyty słucha się z dużą przyjemnością, zwłaszcza że 35 minut to optimum, choć mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby wywalić nic niewnoszące interludium, a całość miała w sobie więcej brudu. To jednak tylko szczegóły, na które można z łatwością przymknąć oko. Ja przymykam i dlatego mogę wystawić The Mother Of All Plagues solidne 8.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult/

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

3 maja 2019

Gorod – Æthra [2018]

Gorod - Æthra recenzja reviewMuzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.

Pierwsza kwestia dotyczy ekspresowego tempa pracy – Mathieu Pascal skomponował płytę w zaledwie kilka tygodni, co wcześniej było nie do pomyślenia. Druga sprawa ma związek z ewentualną promocją. Piszę ewentualną, bo wydanie Æthra powierzono maleńkiej Overpowered Records, która — z tego co obserwuję — potrafi zapewnić zespołowi… nic. Trochę to żenujące, że kapela TEGO formatu z roku na rok jest spychana do coraz głębszego podziemia, podczas gdy nawet jakieś pretensjonalne syfy z Polski podpisują papierki z Metal Blade. Dramat! Tym bardziej, że zajebistość Æthra zasługuje na jak najszerszą uwagę.

Pascal w wywiadach tłumaczył przyspieszony proces twórczy chęcią zachowania świeżości muzyki i uczynienia jej bardziej bezpośrednią kosztem progresywnych rozwiązań. To słychać, bo materiał jest brutalniejszy i odczuwalnie prostszy od poprzednich, co jednak wcale nie oznacza, że jest prosty, bo to gówno prawda. Z każdym kolejnym przesłuchaniem spomiędzy agresywnych riffów, growli i często występujących blastów do uszu dociera coraz więcej piekielnie zakręconych partii, które od dawna są znakiem firmowym Gorod. Początkowo może się wydawać, że takie utwory jak „The Sentry”, „Hina”, „A Light Unseen” czy „Goddess Of Dirt” przygotowano wyłącznie pod kątem intensywnego napierdolu, na bok odkładając ich aspekt techniczny, ale po odpowiednim wgryzieniu się w nie to wrażenie się rozmywa. Koniec końców wychodzi na to, że Francuzi nie potrafią grać w miarę prosto; nawet jeśli bardzo się starają, to i tak po chwili robi się z tego kosmos. Mnie to nie przeszkadza, bo Gorod w każdej wersji trafia do mnie bez problemu i akceptuję u nich zarówno czyste/krzyczane wokale (choćby w „Aethra” czy „And The Moon Turned Black”) jak i slammujący (!) riff w „Goddess Of Dirt” – jak ktoś ma talent, to z każdym tematem sobie poradzi.

Boleję jedynie nad tym, że na Æthra mocno ograniczono swingujące fragmenty, z pomocą których Gorod tak przyjemnie (i oryginalnie) bujał na wcześniejszych wydawnictwach. I to ograniczono praktycznie do jednego kawałka – najlepszego na płycie „Chandra And The Maiden”. Mimo to Æthra łapie się zarówno do top 3 Gorod jak i roku 2018.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 czerwca 2018

Mercyless – Abject Offerings [1992]

Mercyless - Abject Offerings recenzja okładka review coverIle już razy słyszeliście o Nieświętej Trójcy francuskiego death metalu? Ta fraza jest powtarzana do wyrzygania od wieeelu lat; wystarczająco często, żeby skutecznie zamglić dokonania innych tamtejszych kapel. A tak się składa, że wśród tych niedocenionych/pomijanych był zespół, który artystycznie osiągnął więcej od wspomnianej Trójcy, w dodatku w krótszym czasie. Mercyless, bo o nim mowa, wystartował tylko odrobinę później niż ci najstarsi, debiutował również później, jednak korzystając z ich doświadczeń, zabłysnął zdecydowanie mocniej. Choć niestety na krótko. Nie zmienia to faktu, że ich dwa pierwsze krążki to już klasyka europejskiego death metalu. Na Abject Offerings nie ma ani śladu technicznej nieporadności i realizacyjnej amatorki, jaką charakteryzowały się debiutanckie albumy Loudblast czy Massacra; jest za to dogłębnie przemyślany i znakomicie odegrany death metal z thrash’owym zacięciem nawiązujący do tego, co spłodzono bądź obrobiono w murach Morrisound, a co ja tak uwielbiam. Nie ulega wątpliwości, że muzycy już na starcie chcieli się pokazać z jak najlepszej strony, więc produkcję albumu powierzyli Colinowi Richardsonowi – efekt jest naprawdę zadowalający, choć trzeba uczciwie przyznać, że zbliżony sound gitar można znaleźć jeszcze na kilku płytach, pod którymi ten jegomość się podpisał. A to nie jedyny punkt, kiedy oryginalność Abject Offerings staje się nieco dyskusyjna… Wpływy Death, Pestilence, Morgoth, Cancer czy chociażby Sepultura z okresu „Arise” są w muzyce Francuzów wszechobecne, jednak w żadnym wypadku nie nazwałbym Mercyless zespołem kopiatorskim – wystarczy tylko dobrze się wsłuchać, żeby wyłapać indywidualny charakter zespołu. Francuski kwartet miał znakomity patent, jak wyciągnąć z death i thrash metalu to, co najlepsze i umiejętnie wymieszać to z własnymi — trzeba nadmienić, że świetnymi — pomysłami. Stąd też mimo bardzo podobnej stylistyki Mercyless na Abject Offerings zabrzmiał inaczej niż wymienione zespoły, a już na pewno brutalniej – ciężej, intensywniej, a dzięki mnogości zakręconych riffów także gęściej. Co ciekawe – pod względem chwytliwości niemal im dorównał. Zróżnicowanie utworów nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, solówek nie brakuje, wokalny wymiot w manierze Grewe-van Drunen-Lemay po prostu musi się podobać, a długość krążka (34 minuty) jest wręcz optymalna dla takiego grzańska. Wobec powyższego inaczej tej płyty nie potrafię wycenić…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

24 września 2017

Antropofago – Æra Dementiæ [2015]

Antropofago – Æra Dementiæ recenzja okładka review coverPochodzące z Francji komando Antropofago od paru lat tworzy death metal na przecięciu klasycznych wyziewów z Florydy i technicznej ekstremy spod znaku Origin czy Nile, wzbogacając swój przekaz dalekimi wpływami rodaków z Gorod. Trudno ich zatem uznać za twór wyjątkowo oryginalny, ale i tak pod tym względem wypadają znacznie lepiej niż wielu ich kolegów z podwórka. Ostatnie zdanie dotyczy naturalnie opisywanego Aera Dementiae, bo na debiucie aż tak różowo nie było i dlatego praktycznie nikt już o tamtej płycie nie pamięta. Teraz Francuzi mają znacznie większe szanse na zaistnienie w świadomości maniaków — tylko teoretycznie, krążek jest limitowany do zaledwie 500 sztuk — bo dokonali sporego kroku naprzód, rozwijając przy tym wyraźnie siłę swojej muzyki. Sprawność wykonawcza Antropofago nie ulega wątpliwości, bo każdy z instrumentalistów dostał na Aera Dementiae dość miejsca, żeby się wykazać pomysłowością i doświadczeniem. Najskwapliwiej korzysta z tego perkman, który ochoczo nawala głównie w tempach szybkich i bardzo szybkich, pamiętając przy tym o zachowaniu przyzwoitej dynamiki swoich partii. To właśnie jego gra plus przewijające się tu i ówdzie bardzo chwytliwe albo popieprzone riffy stanowią najjaśniejsze punkty wydawnictwa. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, a zwłaszcza w jego środkowej części, która na koncertach powinna rozruszać każdego sztywniaka. Jak więc widać, muzyków Antropofago stać na wprowadzenie do ekstremalnej sieczki paru haczyków, które — przynajmniej na czas odsłuchu — potrafią zwrócić uwagę i skłonić do ponownego odpalenia Æra Dementiæ. To już sporo jak na zespół, który nie ma najmniejszych szans na awans do ekstraklasy. Piszę to z dużym przekonaniem, bo Francuzi wciąż miewają problemy ze spójnym łączeniem inspiracji, więc w numerach zdarzają się niepotrzebne zgrzyty czy patenty niekoniecznie pasujące do siebie. Do czołówki nie przebiją się także ze względu na produkcję, bo uparli się (choć to pewnie kwestia budżetu) na dość płaskie, wypośrodkowane brzmienie swoich płyt, przez które muzyka sprawia wrażenie dziwnie skompresowanej. Niemniej jednak Antropofago dostarczają brutalny death metal (z jednym odchyłem w stronę grindu) na całkiem niezłym poziomie, więc chyba warto dać im szansę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Antropofago/259668169507.
Udostępnij:

4 lipca 2017

Architect Of Seth – The Persistence Of Scars [2013]

Architect Of Seth - The Persistence Of Scars recenzja okładka review coverDuet stojący za Architect Of Seth powinien prowadzić seminaria albo przynajmniej napisać poradnik pod tytułem „Jak za pomocą wizerunku robić mylne wrażenie i odstraszać potencjalnych klientów”. Tak się bowiem składa, że już na pierwszy rzut oka The Persistence Of Scars to płyta z innej epoki, w dodatku takiej, o której wolałoby się już zapomnieć. Cuś takiego można było oglądać 20 lat temu na frontach austriackich, niemieckich i właśnie francuskich kapel bzyczących po piwnicach symfoniczny (czytać: z klawiszami) black metal z kompleksem Dimmu Borgir. Następna dająca do myślenia kwestia to fakt, że zespół tworzą tylko dwie, w dodatku mroczne, persony, z których żadna nie jest perkusistą. Nie wiem jak wam, ale mnie tyle informacji w zupełności wystarcza, żeby projekt tego typu obejść szerokim łukiem. Z jakiegoś, choć nie wiem już jakiego, powodu dałem im szansę i nie żałuję. Architect Of Seth grają coś, czego nikt normalny by się po nich nie spodziewał – techniczny i zaskakująco klimatyczny death metal. Francuzi w swojej twórczości łączą fascynacje grupami typu Spawn Of Possession, Obscura, Lykathea Aflame, Theory In Practice i Kosmophobia — co już dużo mówi o ich umiejętnościach — ale z ślepym naśladownictwem nie ma to nic wspólnego; to raczej baza, na której z niezłym skutkiem próbują wykreować coś swojego. U „uczniów” Muhammeda Suiçmeza Architect Of Seth podpatrzyli sporo patentów na gitary i to, jak komplikować przekaz przy jednoczesnym zachowaniu przyzwoitego stopnia brutalności, choć bez forsowania tempa (bo, chwała im, zachowali umiar przy wyciskaniu blastów z automatu). Wpływy mniej znanych Czechów, Szwedów i Szwajcarów przejawiają się natomiast przede wszystkim w podejściu do uprzestrzenniania utworów (głównie z pomocą parapetów) i wszelkich popieprzonych kosmicznych odjazdach, jakich na The Persistence Of Scars nie brakuje. Do wyliczanki warto jeszcze dorzucić zacny wokal w stylu Mameliego sprzed 25 lat i fajnie przybrudzone brzmienie, które odrobinę maskuje udział automatu. Jak więc widać, mamy tu do czynienia z graniem w pewnym stopniu oryginalnym, a już na pewno nie typowym dla tego podgatunku. Materiału w odsłuchu jest bardzo przyjemny, potrafi zaskakiwać, choć oczywiście to jeszcze nie ten poziom, co wyżej wymienione zespoły – mimo iż na The Persistence Of Scars wcale nie słychać kompleksu niższości względem nich. W każdym razie kapela ma potencjał i dość jasno sprecyzowany pomysł na siebie – wystarczy posłuchać zajebistego „Transhumance Astrale”. Problem w tym, że taka muza nigdy nie miała wielkiego brania u miłośników sieczki i wątpię, żeby Architect Of Seth zostali wyjątkiem od reguły.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ArchitectOfSeth/

podobne płyty:

Udostępnij:

21 stycznia 2017

Mercyless – Pathetic Divinity [2016]

Mercyless - Pathetic Divinity recenzja okładka review coverPrzy okazji wydanego w 2013 roku „Unholy Black Splendor” wielu fanów klasycznego death metalu zachodziło w głowę, czy powrót Mercyless to tylko jednorazowy wybryk z opcją szybkiego zarobku czy też może coś poważniejszego, dającego nadzieje na jeszcze więcej klasowej muzyki. Po premierze Pathetic Divinity wszystko stało się jasne. Wiecznie niedoceniani Francuzi przyjebali z grubej rury, potwierdzając tym samym bardzo wysoką formę i całkowite oderwanie od współczesnych trendów. Co ciekawe, w ich przypadku powrót do korzeni oznacza ogólnie powrót do korzeni gatunku, nie zaś tylko do własnych, czyli bezpośrednio do klimatów „Abject Offerings” i „Coloured Funeral”. Nie żeby mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało, co to to nie – w takim obskurnym i wulgarnym graniu Mercyless wypadają nad wyraz (zadziwiająco?) wiarygodnie. Nic złego jednak by się nie stało, gdyby Francuzi dorzucili trochę nieszablonowych pomysłów i technicznych zawiasów na poziomie wspomnianych już płyt. Tymczasem ponadprzeciętne umiejętności muzyków dają o sobie znać tylko w zagranych z wyczuciem — i trzeba dodać, że bardzo udanych — solówkach. Zawsze to coś. Pozbawiony lukru Pathetic Divinity to podręcznikowy przykład na to, jak w XXI wieku być kompletnie nie na czasie: mocno zanieczyszczone brzmienie, obleśny wokal, przestarzałe struktury i prosty antychrześcijański przekaz. Do mnie przemawia to z ogromną łatwością! Tym bardziej, że mamy tu prawdziwe zatrzęsienie super chwytliwych riffów w najlepszej europejskiej tradycji Pestilence, Bolt Thrower czy Grave oraz bezecnych refrenów (choćby w „My Name Is Legion” czy „Left to Rot”), które podłapuje się już przy pierwszym przesłuchaniu. Ponadto Pathetic Divinity imponuje dużym zróżnicowaniem tempa i przede wszystkim zajebistą motoryką, dzięki której głowa nie przestaje się kiwać przez bite 31 minut (tylko tyle zostaje po okrojeniu z intra i outra). Zgaduję w ciemno, że te kawałki muszą się doskonale sprawdzać na żywo. Dla najbardziej czujnych fanów Mercyless Kaotoxin, tradycyjnie już dla siebie, przygotował niezłą niespodziankę – do pierwszego nakładu dorzucono bowiem bonusowy dysk z trzema kawałkami ze splitu „Blast From The Past”. Ponoć jest to wynik błędu w produkcji (na odwrocie digisleeve’a uwzględniono te utwory w trackliście), ale mnie to akurat pasuje, bo dzięki temu zachowano spójność nowego materiału. Z dodatkiem czy bez, za Pathetic Divinity warto się rozejrzeć, bo to najlepszy oldskulowy ochłap, jaki wyszedł w 2016 roku.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mercylesscult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 grudnia 2016

Gojira – Magma [2016]

Gojira - Magma recenzja okładka review coverDziwna to płyta. Dziwna, ale ciekawa i w ogólnym rozrachunku lepsza od poprzedniej, mimo iż praktycznie pozbawiona ekstremalnych elementów. Po czterech latach przerwy Francuzi powracają odmienieni – nie tylko muzycznie, ale może przede wszystkim mentalnie. To słychać od pierwszego kawałka, bo trudno go nazwać żywiołowym, a jego nastrój wesołym. I choć później zdarza się, że zespół nieco mocniej uderzy w struny, to Magma ani na chwilę nie traci refleksyjnego i raczej smutnego charakteru. Zmiana tematyki i bardziej uduchowione teksty nie powinny dziwić w kontekście tego, co ostatnio spotkało braci Duplantier, a o czym przeczytacie w każdej innej recce. W samej muzyce również sporo się pozmieniało, choć nie na tyle, żeby miało to jakikolwiek wpływ na rozpoznawalność zespołu, bo zarówno brzmienie (odczuwalnie lżejsze niż ostatnio) i wokale Joe są dla nich szalenie charakterystyczne. W miejsce starych i już zbyt często wykorzystywanych schematów pojawiły się mniejsze lub większe eksperymenty i próby wykreowania czegoś nowego. I chociaż muzykom Gojira nie wszystko wyszło tip-top, Magma może się spodobać, szczególnie miłośnikom tej łagodniejszej, klimatycznej strony zespołu. Szkoda tylko, że album jest bardzo nierówny. „Stranded”, „Silvera”, „Pray”, „Low Lands”, „Magma” i „Only Pain” to utwory wspaniałe, pomysłowe, kapitalnie skomponowane i bez reszty wciągające; niektóre ocierają się nawet o geniusz. Gojira w takim wydaniu zachwyca i przeciera nowe szlaki, a jakby tego było mało – błyskawicznie wpada w ucho. Chwytliwość „Silvera”, „Only Pain”, „Stranded” czy „Low Lands” (druga część ma bujnięcie prawie jak „Flying Whales”) budzi podziw także dlatego, że osiągnięto ją odwołując się do klimatu i pokręconych riffów, nie zaś pospolitych melodyjek. Oprócz tego szalenie mocnego zestawu mamy też dwa kawałki, które są tylko dobre i na łopatki w żadnym wypadku nie kładą. Może akurat w nich schematów jest za dużo. Najwięcej zastrzeżeń mam jednak do instrumentalnych „Yellow Stone” i „Liberation”, które z perspektywy słuchacza są zupełnie niepotrzebne, nie wnoszą nic konkretnego. Zwłaszcza ten drugi, będący nijakim i przydługim outrem, jest potrzebny jak świni dezodorant w kulce. Na szczęście siła tych najlepszych numerów jest na tyle duża, że potrafią zniwelować negatywne odczucia wywołane przez wspomniane wypadki przy pracy. Realizacja płyty to oczywiście najwyższa światowa półka, niczego nie pozostawiono przypadkowi i dlatego Magma — w konsekwencji zmian w muzyce — nie brzmi tak chłodno i mechanicznie jak poprzednie krążki. Tym razem nacisk położono na czynnik ludzki, więc dźwięk jest cieplejszy i łagodniejszy, co — jak myślę — pozytywnie wpłynęło na odbiór zespołu. Pozostaje tylko pytanie, w którym kierunku pójdzie teraz Gojira – czy wrócą do brutalniejszych brzmień, czy dadzą się ponieść eksperymentom na polu stonowanej muzyki?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

29 października 2016

Hysteria – Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance [2016]

Hysteria - Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance recenzja okładka review coverCzekałem, wypatrywałem, upewniałem się, czy aby na pewno Hysteria jeszcze istnieje, czekałem, wypatrywałem… I tak przez kilka ostatnich lat. W końcu z deka leniwi Francuzi wzięli się za siebie i uraczyli fanów krążkiem numer trzy. Wiadomo, że przy okazji długo (zbyt długo!) wyczekiwanych albumów w 99 przypadkach na 100 materiał nie jest w stanie sprostać wymaganiom słuchacza, a co bardziej optymistyczna reakcja po premierze sprowadza się jedynie do beznamiętnego „mogło być lepiej”. Niestety, Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance należy do tej właśnie kategorii. Mogło być lepiej. Kurwa! Powinno być lepiej! Tym bardziej, że muzyków Hysteria na to stać. Postęp, jakiego dokonali między „Haunted By Words Of Gods” a „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”, był naprawdę imponujący, toteż liczyłem, że znowu stworzą coś zaskakującego, a przynajmniej zrobią pewny krok do przodu. Tymczasem Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to po prostu kontynuacja (niewiele brakowało, a wypaliłbym, że nawet kopia) poprzedniego albumu; taka zwyczajna, bezpieczna, nie wprowadzająca niczego nowego do stylu zespołu, a jakby tego było mało – jej największym grzechem jest przewidywalność. Ja to wszystko już znam i mam dobrze obcykane z „When Believers Preach Their Hangman’s Dogma”; delikatne przemieszanie elementów w strukturach i zwolnienie obrotów to za mało, żebym się znów zachwycił. Słabsze, mniej wybuchowe brzmienie także w tym nie pomaga. O zgrozo na niewiele się zdają całkiem dobre utwory: dobrze przemyślane, dość brutalne, niezaprzeczalnie chwytliwe i oczywiście perfekcyjnie zagrane. A że są one przy okazji odtwórcze… Cóż, nie można mieć wszystkiego. Mimo tych moich (uzasadnionych, a jak!) utyskiwań Flesh, Humiliation And Irreligious Deviance to fajna rzetelna płyta, która niesie z sobą sporo przyjemnych doznań, jednak naprawdę atrakcyjna będzie dla ludzi, którzy Hysteria dotąd nie słyszeli, ewentualnie mieli styczność jedynie z debiutem. Szkoda tylko, że zespół nie wykorzystał szansy na umocnienie swojej pozycji; następnym razem będzie im jeszcze trudniej.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 września 2015

Kronos – Arisen New Era [2015]

Kronos - Arisen New Era recenzja okładka review coverPolityka wydawnicza Xtreem Music względem Kronos do dziś stanowi dla mnie nie lada zagadkę. Jak można było położyć promocję tego zespołu — zdecydowanie najlepszego, jakiego mieli wówczas w stajni — i zmarnować taki potencjał? Ojjj, w tej materii dali dupy na całej linii, niemalże grzebiąc kapelę sześć stóp pod ziemią. Wystarczyło odrobinę się przyłożyć, żeby obie strony czerpały z tej współpracy ciepłe ojraski. A tu dupa. Teraz, po ośmiu, kurwa ich mać, latach Francuzi powracają z czwartym krążkiem — już w barwach Unique Leader — którym niestety muszą budować swoją pozycję od nowa – wszak jedni o nich zapomnieli, inni zaś nawet nie mieli okazji ich poznać. Jeśli za sprawą Arisen New Era Kronos nie osiągnie choćby minimalnego sukcesu, to już chyba nigdy. Francuzi naprawdę zasługują na uznanie, bo ich nowy album to prawdziwa rewelacja. Muzyka zawarta na krążku jest wypadkową świeżości „Colossal Titan Strife” i przejebanej złożoności„The Hellenic Terror”, co w praktyce oznacza, że kolesie odgrywają swoje łamańce z niebywałą lekkością, nie tracą przy tym nic z selektywności i brutalnego pierdolnięcia. Death metal w wykonaniu Kronos można bez wahania nazwać nowoczesnym, ale na pewno nie jest to nowoczesność, z jaką spotykamy się obecnie u co drugiej kapeli. Wyobraźcie sobie, że w utworach Francuzów nie ma miejsca na takie „postępowe” gówno jak slam i brejkdałny na jednej strunie – żadnego psucia kompozycji na siłę. Brawa, wielkie, kurwa, brawa! Dynamika tego materiału zwyczajnie wyrywa z butów, zmiany tempa nie pozwalają się nudzić, a kapitalne melodie (także w solówkach) mile łechcą ucho. I najważniejsze – jest tu kilka kawałków — a mam na myśli szczególnie „Klymenos Underwrath”, „Zeus Dethroned” i „Purity Slaughtered” — które mogą stać się hiciorami, jeśli tylko zostaną przedstawione szerszej publice. Świetne brzmienie, krystaliczna produkcja, optymalna długość i przykuwająca wzrok oprawa graficzna – to wszystko dodatkowo przemawia na korzyść Arisen New Era. Z takim albumem w garści Kronos będzie w gronie faworytów w boju o tytuł płyty roku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: kronosbrutaldeath.free.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 lutego 2015

Dungortheb – Extracting Souls [2014]

Dungortheb - Extracting Souls recenzja reviewDo tego stopnia opornie zbierałem się do opisania wam zajebistości „Waiting For Silence”, że Francuzi zdążyli wydać krążek numer trzy. Żeby jednak nie było, że tylko ja się opierdalam – większość kawałków (jeśli nie wszystkie) zawartych na Extracting Souls muzycy Dungortheb szlifowali na żywca od dobrych kilku lat. W związku z powyższym świeżość tego materiału może budzić pewne, do tego uzasadnione wątpliwości. Wszystko klaruje się już przy pierwszym przesłuchaniu – w miejsce spontanu i prawdziwych nowości zaproponowano fanom porządny zestaw dogłębnie przemyślanych (wręcz wykalkulowanych) i precyzyjnie skonstruowanych utworów w najbardziej charakterystycznym stylu Dungortheb. Wniosek zatem może być tylko jeden – Extracting Souls jest albumem słabszym od poprzedniego, zupełnie niezaskakującym i w paru momentach powodującym nieprzyjemne rozczarowanie. Aaaleee… Cały myk polega na tym, że w przypadku akurat tego zespołu krążek słabszy od „Waiting For Silence”, to i tak w ogólnym rozrachunku bardzo dobry materiał, który nie raz zakręci się w rozgrzanym do czerwoności odtwarzaczu. Tym bardziej, że znajduje się tu kilka prawdziwych perełek — a mam na myśli „A Red Night”, „6:43”, „Inside” i „Impact” — do których wraca się z wywieszonym z podziwu jęzorem (solówki!) i niemal maniakalną radochą. Gdyby cała płyta trzymała poziom tych paru kawałków, to było by super i uwagi o wtórności byłbym skłonny przemilczeć, a tak – emocje miejscami opadają, jak i Francuzom najwyraźniej opadły siły do szybszego i mocniejszego grania – ot choćby w promującym płytę „Sad War”. Problemem Extracting Souls nie jest jednak umiarkowane tempo, a… dość oryginalny styl, w jakim porusza się zespół. Dungortheb wypracowali sobie całkiem udany patent na granie, z wieloma bardzo rozpoznawalnymi elementami (wokal Grégory’ego Valentina, punktowo pracująca perkusja i przede wszystkim niebagatelna rola gitary prowadzącej), dopracowali go do maksimum i chyba już nie wiedzą, co by w nim można jeszcze poprawić, w którym kierunku go rozwinąć. No i cóż, w rezultacie stanęli w miejscu (inna sprawa, że dla wielu i tak nieosiągalnym), skupiając się wyłącznie na tym, co sprawdzone i lubiane. Nie ukrywam, mnie wizja technicznego i melodyjnego death metalu w wykonaniu Dungortheb wciąż bardzo pasuje, ale faktem jest, że chciałoby się znacznie więcej, zwłaszcza po tylu latach oczekiwania.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: