Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2008. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2008. Pokaż wszystkie posty

25 listopada 2023

Nordor – Honoris Causa – Τιμής ένεκεν [2008]

Nordor - Honoris Causa - Τιμής ένεκεν [2008] recenzja reviewGrecki zespół, ale wydany przez niszową polską wytwórnię o nazwie trudnej do wymówienia, Honoris Causa – w-tym-Heineken (dla niepoznaki napisany po grecku), daje po garach rockowymi gitarami, grubym basem i szaleńczymi popisami melodyjnymi z domieszką Grindcore. Ponadto pojawiają się wstawki instrumentalne między każdym utworem, nie inaczej jak było to w Acheron.

Nordor jednak poza jakimiś dziwnymi rytuałami w midi/keyboardzie dorzuca jeszcze takie rzeczy, jak atmosferyczne serenady solówkowe do księżyca, delikatny ambient, czy wręcz jakieś wstawki etniczne nie inaczej jak to robił Nile, np. w „Condemned to Be Acquainted With”. Niektóre z tych przejściówek na dobrą sprawę można by zaklasyfikować jako pełnoprawne utwory, ale bez wokalu. Zdarza się czasem też głupawy śmieszek jak w „For the Strength”, który raczej przyprawi ludzi o zażenowanie. Jest jednak różnorodność, dzięki czemu płyta nie nudzi.

Za główną wadę tej produkcji bym uznał wokal – ni to growl, ni to skrzek, trochę szeptania i dużo pogłosu, co sprawia, że brzmi trochę to nieporadne i bez mocy. Koleś głównie wykrzykuje rytmiczne frazy w rytm riffów, podobnie jak Nergal, tylko wolniej. Mała ciekawostka: płyta się kończy tak samo jak się zaczyna, tworząc w ten sposób zapętlenie.

Program składa się aż z 17 numerów, ale żaden z tracków nie przekracza zbyt wiele poza 2 minuty, co daje nam razem, zgadliście, jakieś 36 minut szybkiej jazdy. Całościowo się to prezentuje jako zgrabny kawałek ceremonii okultystycznej zarówno dla mniej wybrednych maniaków, takich jak ja, jak i również i koneserów, co to się nie boją zrelaksować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/666NORDOR666
Udostępnij:

19 lipca 2023

Hour Of Penance – The Vile Conception [2008]

Hour Of Penance - The Vile Conception recenzja reviewHour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.

Ktoś złośliwy mógłby zasugerować, że to sam fakt przejścia do Unique Leader podziałał na Hour Of Penance tak mobilizująco, ja jednak bym się aż tak nie zapędzał. Zajebstość The Vile Conception wynika przede wszystkim z tytanicznej pracy, jaką Włosi wykonali od „Pageantry For Martyrs”; pracy, bez której sam potencjał na niewiele by się zdał. No, drobne korekty w składzie też były nie bez znaczenia – przynajmniej jeśli chodzi o wokale, bo bas praktycznie się nie wybija. Zespół przemyślał/przekalkulował, co i jak chce grać (w czym zapewne bardzo im pomogła premiera „Annihilation Of The Wicked”…), dokonał ogromnego postępu techniczno-kompozytorskiego (co doskonale słychać już od pierwszych taktów znakomitego „Misconception”), a jego styl ostatecznie się wykrystalizował.

The Vile Conception to 37 minut bezwzględnego brutalnego death metalu, który bez wahania można ustawić w jednym rzędzie z najlepszymi przedstawicielami tego gatunku zza Wielkiej Wody. Chociaż w teorii dwie poprzednie płyty Hour Of Penance były utrzymane w tym samym stylu, to trzecia przebija je pod każdym względem – jest szybsza, brutalniejsza, bardziej techniczna, dynamiczna i dopracowana, lepiej zagrana, zaśpiewana i wyprodukowana, a przy tym pozbawiona wypełniaczy i chybionych pomysłów. Włochom udało się wzorowo połączyć zajebistą intensywność z zapadającymi w pamięć partiami, dzięki czemu utwory nabrały większej wyrazistości i są w równym stopniu ekstremalne co chwytliwe. Poza tym kawałki na The Vile Conception są utrzymane na tym samym wysokim poziomie, więc chcąc wymienić te najlepsze, wypadałoby wymienić… wszystkie.

Trójka Hour Of Penance to dla mnie świetnie przemyślany i wybitnie rajcowny album, na którym absolutnie nie ma słabych momentów. Trudne do przeoczenia braki oryginalności zespół nadrabia świeżością, zaangażowaniem, poziomem wykonania i pokrzepiającym serce antychrześcijańskim przesłaniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 maja 2023

Dungortheb – Waiting For Silence [2008]

Dungortheb - Waiting For Silence recenzja reviewFrancuzi dobrze wykorzystali czas dzielący Waiting For Silence od debiutu, bo ich drugi krążek pod każdym względem przewyższa „Intended To…”. W zespole doszło do pewnych zmian w składzie, ale w żaden sposób nie odbiło się to na podejściu do komponowania, co dowodzi, że Dungortheb od początku mieli jasno określoną wizję muzyki, a to, jak wyglądała pierwsza płyta, absolutnie nie było dziełem przypadku. Na tamtym materiale kapela stworzyła podwaliny własnego stylu, zaś na drugim rozwinęła go i dopracowała – co lepsze pomysły zostały udoskonalone, natomiast z tych mniej udanych czy wtórnych zrezygnowano.

Na przestrzeni kilku lat muzyka Dungortheb nabrała dużej wyrazistości i choć nie jest to super oryginalne granie, to zawiera sporo elementów charakterystycznych tylko dla nich, których praktycznie nie można pomylić z nikim innym: praca perkusji, gitary rytmicznej i solowej. Co prawda w utworach wpływy Death wciąż są namacalne, a niektóre fragmenty kojarzą mi się z Traumą i Demise (to na pewno zbieg okoliczności, bo pewnie ani jednych, ani drugich nigdy nie słyszeli), ale te naleciałości rozpatruję jedynie w kategoriach miłego dodatku. Trzon Waiting For Silence to utrzymany w umiarkowanych tempach techniczny i bardzo melodyjny death metal, który chłonie się z łatwością i olbrzymią przyjemnością.

Muzycy Dungortheb rozwinęli się technicznie i kompozytorsko, co przełożyło się na urozmaicone i zgrabne struktury, a przy tym zachowali świeże podejście do grania, więc każdy z utworów zawiera przynajmniej kilka wybijających się patentów czy drobnych smaczków aranżacyjnych, które szybko wbijają się w pamięć i pozostają w niej na długo. Mimo ciągłego sweepowania i niekończących się solówek, całość wcale nie jest przekombinowana, ma natomiast na tyle kopa (choć to zupełnie inna kategoria wagowa niż np. Kronos), że łatwo jest się dać muzyce porwać. Poza tym Waiting For Silence jest materiałem o wiele lepiej zrealizowanym od poprzedniego – brzmi znacznie ciężej i selektywnie, co przy tak rozbudowanych kawałkach jest nie bez znaczenia.

Chociaż Dungortheb niegdy nie przebili się do pierwszej ligi czy w jakiś sposób dorównali klasykom, dla mnie Waiting For Silence jest albumem, który nigdy się nie nudzi, i do którego od lat wracam z taką samą przyjemnością. Chcąc wymienić najlepsze utwory, pewnie skończyłbym na wyrecytowaniu całej tracklisty, toteż ograniczę się tylko do czterech: „Only Way To Die”, „Addicted”, „Lethargy”, „N.D.E.” – każdy z nich w odpowiedni sposób rozbudza apetyt na więcej.


ocena: 9/10
demo
oficjala strona: www.dungortheb.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 grudnia 2022

Hellhammer – Demon Entrails [2008]

Hellhammer - Demon Entrails recenzja reviewPiekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.

Mamy rok 1982. Na świecie Venom już zasadził szatańskie nasienie albumem „Welcome to Hell” a następnie stworzył nazwę gatunku metalu, który jeszcze nie powstał, czyli „Black Metal”. Tymczasem w Szwajcarii w zabitej dechami wiosce zwanej Nürensdorf powstaje zespół, który tworzy trójka dzieciaków o zabójczo mrocznych ksywach, grający na perce Denial Fiend, nie świętej pamięci Slayed Necros na basie i główna gwiazda Satanic Slaughter na gitarze i wokalu. Jak to wspomina sam Tom G. Warrior, byli oni bandą wkurwionych młokosów, mieszkających na totalnym zadupiu, bez żadnych perspektyw. W muzykę przelali całą swoją nienawiść, irytację, złość, mając w głębokim poważaniu brzmienie swoich instrumentów i to czy komuś się spodoba czy nie. Jeden wielki „FUCK” dla całego świata. Dziś Tom wspomina to raczej ze wstydem, jako dziecinne wybryki, ale co się stało to się nie od-stanie. Naturalna ewolucja, która nastąpiła po wylaniu wkurwu w Hellhammer i przemianie w Celtic Frost udowodniła, że Szwajcarom umiejętności nie zabrakło. To jednak temat na inny czas.

Wracając do płyty… ano właśnie, jakiej płyty zapytacie? Przecież żadnej nie wydali. Prawda, ale powstało cudeńko, które leży u mnie na ołtarzyku z kotów i gołębi. Wydana w 2008 roku przez Century Records Demon Entrails to kompilacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Na 2-płytowym wydaniu dostaniemy wszystkie utwory powstałe w przeciągu istnienia Hellhammera (czyli ledwie 2 lata trwania na scenie). Zremasterowane oryginalne dzieła, a nie nagrane od nowa co sprawia, że brud i złość są nadal autentyczne, bo nie wyobrażam sobie, aby 30 lat później można było powtórzyć te warunki nagraniowe i stan umysłu. Utwory nie rozwalą nam sprzętu sprężeniami, trzaskami, bo jakość była… no cóż… łatwo sobie wyobrazić. Mogła odpychać, mówiąc delikatnie . A muzyka… obroni się lub nie. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z najgorszym zespołem świata. O ile tacy Anglicy z Newcastle szokowali poruszaną tematyką i imejdżem muzycznym, tak warsztat mieli, nazwijmy to, ładny i wokal typowo heavy metalowy, w przeciwieństwie do Hellhammera, który niczym odwrócony krucyfiks, stawia to wszystko na głowie. Na tamte czasy robiło to robotę (a dla mnie robi i robić będzie już zawsze).

Jeżeli ktoś nie zapoznał się ze Szwajcarami, to Demon Entrails jest najlepszym do tego sposobem.

Jak ocenić kompilację? Nie przez pryzmat muzyki, bo to już określić musimy sami, lecz wykonanie owego dzieła. Według mnie ta dwupłytowa zbiórka utworów jest świetnie przemyślana. Mamy tu wszystko co Hellhammer stworzył, mamy to w wersji, dzięki której skupimy się na muzyce i mamy oddanego ducha autentyczności czasów, w których owe utwory powstały. Czego chcieć więcej?


ocena: 10/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hellhammerofficial
Udostępnij:

13 czerwca 2022

Hackneyed – Death Prevails [2008]

Hackneyed - Death Prevails recenzja okładka review coverPamiętam (niestety) istnienie onegdaj popularnego niemieckiego zespołu dla nastolatek o nazwie Tokio Hotel. Chwytem marketingowym był fakt, że ów zespół składał się z podwieków mających po 12, 13 lat. Duży sukces (choć krótkotrwały) Tokio Hotel zainspirował szefów Nuclear Blast do wypuszczenia na rynek Death Metalowej odpowiedzi na to całe zjawisko.

Dzieciaki grające ekstremę to nic nowego. Dość wspomnieć Sepulturę, która nagrywała swoje pierwsze twory mając po 14, 15 lat, albo nasz rodzimy Decapitated (którego koszulki, o ironio, członkowie Hackneyed noszą na zdjęciach), co mimo swojego młodego wieku stworzył dzieła, których niejeden weteran mógłby pozazdrościć. Zastanawia natomiast fakt, jakim cudem wielka wytwórnia z miejsca znalazła małolatów zdolnych do grania ekstremalnego Metalu na minimalnym poziomie. Czyżby był jakiś casting?

Ale wbrew mojemu sarkazmowi, czuję optymizm na myśl o tym, że nie tylko tkwił komercyjny potencjał w takim projekcie, ale że istnieją kolejne pokolenia młodych i głodnych maniaków Death Metalu, którzy również chcą coś dorzucić do pieca od siebie. Bo dany gatunek jest w stanie przetrwać tylko wtedy, kiedy jest napływ świeżej krwi.

Poświęciłem dość dużo miejsca całej otoczce wokół grupy. A jak się ma sprawa z muzyką? Ku zaskoczeniu nikogo, dzieciaki z bogatego kraju o bardzo wysokich standardach życiowych tworzą, umówmy się, fastfoodowy Death Metal. Proste riffy i niewymagające teksty (choć takie „Gut Candy” jest komicznie przeurocze) okraszone są czyściutką i dopieszczoną produkcją. Niektóre utwory, jak zamykający album „Again” zdają się być bardziej szkicem niż pełnoprawną kompozycją i można odnieść wrażenie, że cały materiał powstawał w pośpiechu, gdyż płyta trwa zaledwie 30 minut i zanim się obejrzycie, to się kończy.

Płytka doczekała się re-edycji Metalmind wiele lat później, po niskiej cenie i w takiej formie to opłaca się mieć kompakt na półce. Wbrew mojej ocenie końcowej, całkiem dobrze się bawiłem przy lekturze muzyki, mimo jej banalności i miałem okres, kiedy słuchałem sobie jej na okrągło. Prawdziwy potencjał zespołu jednak dopiero miał nadejść, ale to już ciąg dalszy nastąpi…


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hackneyed
Udostępnij:

1 maja 2016

Fleshless – Hate Is Born [2008]

Fleshless - Hate Is Born recenzja okładka review coverMam co najwyżej średnie rozeznanie w dokonaniach Fleshless, ale liznąłem ich już na tyle, żebym mógł bez wahania napisać, że z ich obfitej dyskografii (a raczej tego, co już zasłyszałem) to właśnie Hate Is Born trafia do mnie najbardziej, chociaż może akurat dla Czechów nie jest jakoś wyjątkowo reprezentatywnym materiałem. Opisywana płyta to dziesięć (plus intro) niezbyt spójnych wewnętrznie kawałków, w których pomysły na zestawienie z sobą poszczególnych elementów ocierają się nieraz o absurd, a rozmaite rozwiązania kompozycyjne w swej skrajności zwyczajnie nie trzymają się kupy. Paradoksalnie, jako całość Hate Is Born, te numery spisują się naprawdę nieźle i — jak mi się zdaje — mają niemały potencjał koncertowy, bo trochę kopią, a chwytliwości im nie brakuje. Na monotonię w każdym razie nie można narzekać. Na brzmienie i wykonanie też nie, bo w tych punktach kolesie amatorki nie odstawiają. Znaki zapytania pojawiają się dopiero na poziomie ambicji zespołu oraz idei stojącej za muzyką. Fleshless próbują na Hate Is Born dokonać niemożliwego, czyli sprawnie połączyć błyskotliwą technikę Dying Fetus z prostą łupanką w typie Six Feet Under, a brutalność Cryptopsy ze szwedzkimi melodyjkami jak z najgorszej płyty Hypocrisy. Karkołomność tych starań (dodajmy, że nieporadnych) bywa zabawna, może nawet i pocieszna, ale nie na tyle, by wkurwiać. Muzycy porwali się na coś, co ich ewidentnie przerosło, ale mimo wszystko w jakiś dziwny sposób wzbudzają sympatię u słuchacza – cuś jak Krecik. Ja wiem, że brutalni deathmetalowcy powinni wywoływać nieco inne odczucia, ale co poradzić. Przynajmniej nie są tak żenujący, jak religijni emo-blackowcy, których u nas nie brakuje. No i opanowali instrumenty na całkiem przyzwoitym poziomie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Fleshless-Official/320589007961874
Udostępnij:

7 czerwca 2015

Disfigured – Blistering Of The Mouth [2008]

Disfigured - Blistering Of The Mouth recenzja reviewDla wymagającego słuchacza nie ma nic gorszego niż setki kapel klepiących to samo bez choćby najmniejszego śladu własnego pomysłu. W tak hermetycznym gatunku jakim jest brutal death doskwiera to szczególnie, bo prawdziwych mistrzów, pionierów, z których hurtem zrzynają inni, można policzyć na palcach jednej ręki, a działalność zastępów bezmyślnych epigonów sprowadza się do schematu kopiuj-wklej-nie-wybijaj-się. Pułapki totalnej wtórności całkiem umiejętnie uniknęli na swoim debiucie Amerykanie z Disfigured. I choć nawet przez sekundę nie ma wątpliwości, że to normalny brutal death, wprawne ucho wychwyci na Blistering Of The Mouth sporo mniej powszechnych/oczywistych wpływów i rozwiązań, które nadają płytce lekki powiew oryginalności, a już na pewno świeżości. Po pierwsze kolesie nie kopiują na oślep dokonań Disgorge i Devourment. Ba, praktycznie w ogóle ich tu nie słychać! Zamiast tego na Blistering Of The Mouth często pojawiają się nawiązania do klasycznej death’owej młócki na czele z Cannibal Corpse, Deicide, Suffocation, Broken Hope czy nawet Immolation (z debiutu), co przejawia się chociażby w skocznych rytmach, chwytliwych riffach i dość czytelnych konstrukcjach kawałków. Forma tych wtrąceń jest oczywiście odpowiednio zbrutalizowana i dostosowana do wymogów współczesnych odbiorców, ale ich fajność, o dziwo, trzyma poziom tamtej wspaniałej epoki. Nie ma w tym żadnej filozofii ani niczego skomplikowanego, a jednak efekt uzyskany przez Disfigured jest co najmniej zadowalający, bo tak urozmaicony materiał, nawet pomimo pewnych brzmieniowych niedoskonałości, z łatwością lokuje się między uszami, a przy tym starcza na dłużej niż typowy brutal death. Jeśli zatem ktoś szuka solidnej podziemnej młócki, o której nie zapomina się w pięć minut po odłożeniu krążka na półkę, Blistering Of The Mouth powinien mu spasować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 kwietnia 2015

Irate Architect – Visitors [2008]

Irate Architect - Visitors recenzja reviewNowoczesny i inteligentny grind, podobnie jak obozy zagłady, nie jest czymś powszechnie kojarzonym z Niemcami. A przecież tak być nie musi, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Wprawdzie jedna większa jaskółka w postaci opisywanego Irate Architect wiosny nie czyni, ale w nieśmiały sposób sugeruje, że u naszych zachodnich sąsiadów nie wszyscy brutaliści łupią topornie i na jedno kopyto. Stąd też Visitors powinni się zainteresować przede wszystkim fani ambitnych i połamanych (ale bez śladu lajtowizny) dźwięków udanie rozpowszechnianych niegdyś przez Relapse – od Brutal Truth po Cephalic Carnage. W precyzowaniu targetu Niemców posunąłbym się nawet dalej – po płytę koniecznie muszą sięgnąć miłośnicy „Resonance” i „Warning” (czyli nomen omen wydawnictw relapsowych) naszej Antigamy. Nie jest to naturalnie jakaś bezmyślna zrzynka, może nawet nie bezpośrednia inspiracja, ale obie kapele łączy perfekcyjnie opanowane instrumentarium i — przynajmniej w wielu fragmentach — zbliżona interpretacja muzycznego chaosu. Upraszczając i spłycając sprawę, mamy tu do czynienia z wymagającym, ciężkostrawnym (i ciężkim per se), technicznym i nieszablonowym napieprzaniem, w którym grind, choć dominuje, jest tylko jednym z wielu ekstremalnych składników. Ponadto spomiędzy mielących kolejne zawijasy gitar (warto zwrócić uwagę na ich fajne szorstkie brzmienie) i precyzyjnie nabijającej perkusji (w tempach najwyżej średnio-szybkich) tu i ówdzie wyłania się coś na kształt zawiesistego klimatu, co najlepiej słychać w zamykającym album „Feeling The Void”. Dzięki licznym stylistycznym skokom na boki oraz temu, że muzycy Irate Architect dają sobie sporo (a przynajmniej więcej niż średnia gatunkowa) miejsca na przebieranie paluchami, Visitors jest materiałem mającym słuchaczowi sporo do zaoferowania. Kolejnym atutem albumu jest jego swoista uniwersalność – to, że można się nim katować, czerpiąc wyłącznie z łatwo dostępnej brutalności, bez wnikania w techniczne niuanse. O pełni doznań należy wówczas zapomnieć, bo te wymagają czasu i odrobiny skupienia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/irate.architect
Udostępnij:

26 grudnia 2014

Aeon Of Horus – The Embodiment Of Darkness And Light [2008]

Aeon Of Horus - The Embodiment Of Darkness And Light recenzja reviewDebiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. „Existence”. Wszystkie pozostałe przewiny zgadzają się jednak co do joty. Nagrany w 2008 roku album zatytułowany The Embodiment of Darkness and Light brzmi bardzo, ale to bardzo wtórnie i odtwórczo, nie wnosząc do gatunku absolutnie nic nowego i niczym nie zaskakując. Egipskie klimaty, klawisze i kosmiczno-mistyczne orkiestracje, nawet melodie – to wszystko już było i to dekady wcześniej. Osoby z pamięcią demo i jego niemal encyklopedyczną znajomością gatunku z łatwością mogłyby rozebrać album na części, z których każda jedna gdzieś, kiedyś już była. Kompozycyjnie więc chłopaki nie popisali się tworząc coś na kształt kompilacji melodii i rytmów zasłyszanych na wydawnictwach głównie amerykańskich i szwedzkich. Fakt, że wyszła z tego całkiem przyjemna i sprawnie zmontowana produkcja nie zmienia w żaden sposób innego faktu – The Embodiment of Darkness and Light stoi powtórkami, coś jak Polsat. Gdzie się człowiek nie wsłucha, słyszy znane mu patenty i aranżacje, praktycznie nie pozostawiające miejsca na autorską twórczości Australijczyków. Na nieco ponad pół godziny materiału, może kilka minut brzmi mniej znajomo i nosi jakiekolwiek znamiona oryginalności. Skutek tego jest taki, że płyta odchodzi w niepamięć zaraz po zakończeniu odsłuchu. Podobnie jest zresztą z jej artystyczną fajnością, która zanika niemal natychmiast po wyłączeniu muzyki. Gdy płytka się kręci, jeszcze jakoś jest – w końcu wszystko zostało tu zainspirowane czymś powszechnie uznanym za wybitne, z czasem jednak, całość rozbija się na owe części składowe, a że niewiele tu własnego, to i pamięć kieruje się w stronę oryginalnych wykonawców poszczególnych aranżacji. I tak, po kilku godzinach od zakończenia przygody z debiutem Aeon Of Horus, w głowie rozbrzmiewają takie nazwy jak Nile, Nocturnus bądź Theory in Practice, a to nie dodaje chwały muzykom z Canberry. Na pochwałę zasługuje za to wysokich lotów rzemiosło instrumentalne, którym mogą poszczycić się muzycy – nie czuć żadnego ciskania się i silenia przy nawet najbardziej złożonych strukturach, a kilka takowych na krążku jest. Także realizacja nie pozostawia wiele do życzenia, bowiem wszystko brzmi bardzo klarownie i odpowiednio selektywnie, bez popadania w powszechną dość chirurgicznie chłodną arcyprecyzję. Trudno jednak oczekiwać, by dobry warsztat i poprawna realizacja nadrobiły niedostatki na polu twórczości i muzykopisarstwa. Raz, że to w końcu sztuka, a nie inżynieria materiałowa, a dwa – techniczny metal z definicji musi być techniczny. Dlatego ocena może być tylko jedna, taka, którą zwykle wystawiamy dobrym kopistom i odtwórcom.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Aeonofhorusband

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 marca 2014

Cinis – The Last Days Of Ouroboros [2008]

Cinis - The Last Days Of Ouroboros recenzja reviewZ tego co zauważyłem, zespół Cinis spotkał się z większym zainteresowaniem i uznaniem u zagranicznych maniaków — będąc dla nich kolejnym już potwierdzeniem dominacji polskiego death metalu na mapie Europy — niż u rodzimych. O szczytach krajowej hierarchii na razie nie ma co mówić, ale debiutancki album białostoczan jest więcej niż udanym ochłapem brutalnego wyziewu. Ja sam, przyznaję szczerze, nie spodziewałem się aż takiej jazdy po muzykach terminujących na co dzień w raczej niespecjalnie brutalnych (do tego blackowych) kapelach, stąd też ogólny poziom The Last Days Of Ouroboros bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. I tylko poziom, bo zaprezentowany styl nie należy do wyjątkowo oryginalnych, a chodzi oczywiście o zagrany na polską modłę klasyczny amerykański death metal – brzmiący tutaj, jakby Trauma wzięła się za kawałki Malevolent Creation z „Eternal” lub „The Fine Art Of Murder”. Z innych długodystansowców, którzy pewnie mieli wpływ na twórców Cinis, wymieniłbym jeszcze Cannibal Corpse (ludzie, przecież początek „Great Wall Of Ages” mógłby się znaleźć na „Bloodthirst”!) oraz starszy Deicide – tyle w zupełności wystarczy, by zorientować się, w jakim kierunku zmierza białostocka ekipa. Mnie takie podejście przekonuje – muzyka kopie, jest dynamiczna, nienaganna techniczne (choć same aranżacje nie należą do nadmiernie skomplikowanych) i brzmi klawo. Fajności i niezłego potencjału również nie można Cinis odmówić, więc zespół jawi się jako perspektywiczny. Na przyszłość muszą tylko przemyśleć dwie sprawy. Pierwszą jest nieco większe urozmaicenie utworów. Albo po prostu więcej takich zajebistych jak „Cancer As A Model Work Of Art” – toż to hicior jakich mało! Druga kwestia dotyczy długości materiału – 25 minut to niewiele nawet jak na brutalny death metal, więc niedosyt pozostaje spory. Nie wiem, jaki jest stopień nieświętości Cinis, ale choćby przyzwoitości powinni mieć na tyle, żeby hałasu narobić przez prawdziwe pół godziny.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 marca 2014

Noneuclid – The Crawling Chaos [2008]

Noneuclid – The Crawling Chaos recenzja reviewNawet dzisiaj da się nagrać coś nowego i nie-tak-łatwo szufladkowalnego. Wprawdzie opisywana płytka ma już sześć lat, ale i tak wpada w (klasycznym już podziale na do i po 2005 roku) czasy post-metalu, czyli nihil novi i nic dobrego. Tyle tylko, że Noneuclid jest i nowy i dobry. Muszę jednak oddać demo sprawiedliwość, bo chociaż płyta wyraźnie plasuje się w post-metalu, to w żadnym przypadku nie można tego powiedzieć o muzykach, niektórym z nich bowiem czwarta dekada już pękła, a w dodatku na graniu zepsuli już mnóstwo wątroby. Jakby jednak nie było, nie zmienia to faktu, że debiutancki The Crawling Chaos to siedem naprawdę niezłych i nieszablonowych kompozycji z pogranicza deathu, thrashu, progu i każdego innego metalu. Oczywistym jest więc, że co, jak co, ale krążek na pewno nie jest nudny bądź przewidywalny. Dzieje się naprawdę sporo, co i rusz utwory odmieniają oblicze i zaskakują zmianą klimatu o internetowe 360º (co ma, zdaniem autorów takich „mondrości”, ukazywać totalność przemiany). Można się w muzyce doszukiwać pewnych reminiscencji kanadyjskiego Voivod, chociaż raczej w ogólnym, niźli szczegółowym znaczeniu. Co bardziej wprawne ucho, obyte z czymś więcej niż Orłosiem w Teleexpresie, bez trudu wychwyci jednak znacznie więcej znajomych motywów i stylów. Nie boją się muzycy eksperymentować, zachowują przy tym zdrowy umiar i — często w przypadku podobnych produkcji ginącą — słuchalność. Pojebania jest tyle by zaciekawić, ale nie na tyle by wkurwić i odepchnąć. W utrzymaniu słuchacza przy albumie pomagają zdecydowanie bardzo dobre gitary, które kilkukrotnie jadą riffami tak porywającymi, że nawet najbardziej zatwardziała feministka z ochotą wdzierzgnęłaby się w kwiecisty fartuszek i z uśmiechem na ustach pogalopowała poczynić jakieś pranie lub zmywanie. Tak przekonujące są te riffy. Posłuchajcie zresztą sami. „The Digital Diaspora” z openingiem godnym Grammy (gdyby to oczywiście miało znaczyć jakiekolwiek uznanie i prestiż), „Void Bitch” z nieco groovowym mieleniem (a także ciekawą, orientalną stylistyką refrenu), czy też thrashowy, może Kreatorowy, może a’la Destruction, „Time Raper”. Oczywiście jest tego znacznie więcej, bo także pozostałe kawałki nie zaniżają średniej, ale na potrzeby recenzji – ograniczę się do wyżej wymienionych. Pochwała należy się także basiście, bo odwalił kawał porządnej roboty nadążając za wioślarzami, a nadto dodał kilka solówek i garść bardziej pierwszoplanowych riffów. Bez zastrzeżeń radzi sobie także pałker, niby nic specjalnie wielkiego, ale hańby nie przynosi, a double basy ma wręcz przednie. Nie można zapomnieć oczywiście o wokaliście, bo to jego zasługą jest, w znacznej mierze, klimat albumu i jego — wywołane już — popierdolenie. Krótko o samej muzyce. Warto na płytę spojrzeć nieco jak na concept album. Choćby po to, by instrumentalny „Xenoglossy” nabrał nieco sensu, bo samodzielnie wydaje się zbędny. Patrząc jednak na całokształt dzieła, sprawdza się nieźle jako interludium i pasuje do całości. Warto zaprzyjaźnić się z debiutem Noneuclid na dłużej i w oczekiwaniu na drugi krążek – poobcować z trochę mniej sztampową muzyką.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Noneuclidband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2013

Nevermore – The Year Of The Voyager [2008]

Nevermore - The Year Of The Voyager recenzja okładka review coverNevermore w szczytowej formie i na bogato – tak w skrócie można opisać to dvd. Dość powiedzieć, że już pierwsza płyta powinna w zupełności nasycić wszystkich fanów ekipy z Seattle, a przecież pod nią kryje się jeszcze druga z tak zwanymi dodatkami, których, lekko licząc, jest w pizdu. The Year Of The Voyager to zapis wyczerpującego (dwie godziny!) koncertu, który Nevermore zagrali w październiku 2006 w Bochum (to gdziesik w Niemczech) w ramach trasy promującej ich najlepszy krążek – genialny „This Godless Endeavor”. Mimo iż właśnie ostatni longplej ma najwięcej reprezentantów (m.in. wspaniałe „Born”, „This Godless Endeavor” i „Sentient 6”), setlista została ułożona w sposób niezwykle przekrojowy, więc każdy fan znajdzie tu coś dla siebie, zwłaszcza pośród największych hiciorów. Mnie, oprócz najświeższego materiału, szczególnie rajcują zajebiste wykonania „Next In Line”, „Garden Of Grey”, „Enemies Of Reality”, „Inside Four Walls” i „The River Dragon Has Come”. O ich zajebistości przesądzają trzy sprawy. Po pierwsze, Loomisa wspomaga (nie po raz pierwszy zresztą) Chris Broderick, a to w końcu mistrz w swoim fachu. Po drugie, cały koncert gitarzyści zagrali na „siódemkach”, więc brzmienie jest po prostu mocarne, niekiedy nawet brutalne, a to wszystko przy mega selektywności. Nie wiem, w jakim stopniu obrabiali ten dźwięk w studiu, ale tym razem gówno mnie to obchodzi – wykop jest potężny. Po trzecie wreszcie – zaśpiewane są tak, że mucha (nawet pani ministra) nie siada. Zestaw utworów, wykonanie, brzmienie, zachowanie na scenie (niekiedy prezentują się lepiej niż niejedna death’owa kapela) – wszystko to sprawia, że koncert ogląda się niemal na klęczkach i z wywieszonym jęzorem. Zespół, muzyka i publika śpiewająca wszystkie teksty – tylko tyle i aż tyle. O wymyślnej scenografii, kostiumach, zadziwiających światłach czy pirotechnice radzę zapomnieć – oprawa wizualna trzyma rozmach „domokulturowy”, a i tak nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Nawet fakt, że jakość obrazu dupy nie urywa (a miło by było) nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. W kontekście płyty nr. 1 czepiałbym się wyłącznie czapki Dane’a, które to ustrojstwo wygląda co najmniej nie na miejscu (choć z drugiej strony lepsze to niż kowbojski kapelusz, w którym zdarzało mu się występować) i stanowi przeszkodę w zawodowym trząchaniu kłakami. Nie wiem, po co mu to – może bał się, żeby mu łba nie urwało przy takim wygarze? Teraz krótko o zawartości dysku nr. 2, bo na nim również upchnięto sporo. Na początek lecą — na szczęście dość zróżnicowane — fragmenty występów z kilku festiwali (po cztery kawałki z Wacken 2006 i Metalmanii 2006, oraz dwa z Gigantour 2005) – z jakością dźwięku i obrazu bywa różnie, ale doskonale potwierdzają wielką formę zespołu. Dalej mamy wszystkie oficjalne teledyski (w sumie osiem sztuk), wywiad z Warrelem, fragment koncertu na X-lecie Century Media (nic specjalnego) i trochę promocyjnych zapchajdziur z tej stajni. Ocenę już znacie, więc na koniec polecam wam wzięcie pod uwagę zakupu wersji z dwoma dodatkowymi krążkami audio – koncert z Bochum warto mieć i w takiej formie.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 października 2013

Ihsahn – AngL [2008]

Ihsahn - AngL recenzja okładka review coverDo premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował „The Adversary” i — uciekając w chronologii wydawniczej wprzód — zlasowanym mózgu po „After”, spodziewałem się czegoś, co najmniej dobrego w chuj. „Eremity” do dziś nie obczaiłem zbyt dobrze, ale już zapowiada się na to, że będzie podobnie jak w przypadku AngL właśnie, czyli „harsh love”. Ale o tym inną razą. Wracając zaś do tematu – z perspektywy czasu zastanawiam się, jakim cudem mogłem uznać początek albumu za niestrawny i niewciągający. Tłumaczę to sobie pełnią, brakiem opadów (do których, nawiasem mówiąc, tak się przyzwyczaiłem, że gdy nie pada dłużej niż 3 dni, boję się, że coś złego się stało i może to apokalipsa) i generalnie wszystkim dookoła, bo gdybym tylko uznał, że wina była po mojej stronie, że byłem głuchy jak pień (nawet taki prastary, słowiański), musiałbym uznać również, że mnie serdecznie i z kretesem pojebało. A chciałbym mieć tę konstatację jeszcze przed sobą. No doprawdy – „Misanthrope” to wszak jeden z najlepszych kawałków w całej karierze Ihsahn, łączący wszystko, co było z tym, co miało się dopiero pojawić. Co więcej, w składzie na AngL pojawił się rasowy basista i rozjebał tak zawodowo, że nawet dr House z Hansem Klossem mogliby mieć problem z udzieleniem pomocy. Słuchając „The Adversary” i AngL jednego po drugim, dochodzi człowiek do przekonania, że to właśnie basista dodał albumowi ostatecznego szlifu i sprawił, że z czystym sumieniem można powiedzieć, iż technicznie, studyjnie, realizacyjnie — jak kto woli — album jest idealny. Perfekcja aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak się jednak okazało, moje pierwsze romanse z płytą nie były tak całkiem nieświadome, jak mi się mogło wydawać. Otóż kilka, kilkanaście minut po mocarnym openerze, album zwyczajnie siada. Wrażenie to tak utkwiło w mojej głowie, że całkowicie zapomniałem o „Misanthrope”, „Malediction” i paru innych, naprawdę zacnych momentach. W głowie pozostały mi smęcenia i wycia, które za chuja nie mogły się podobać, nawet gdyby słuchacz był głucha i bez rak. Dopiero wielokrotne przewałkowanie albumu pozwoliło zmyć ten nieprzyjemny posmak i delektować się cacuszkami. Kompozycyjnie, ogólnie ujmując, płytą jest naturalnym rozwinięciem debiutu – coraz większą rolę odgrywają progresywne zagrywki, zaś emperorowego blacku coraz mniej. Na szczęście nie za dużo mniej. Pewną ciekawostką, która szczególnie przypadła mi do gustu, są melodyjne wstawki w klimatach, zwykle, bardzo odległych od blacku czy nawet metalu, a które nadają płycie dalszych odcieni i emocji. Za to gościnny udział frontmana Opeth uważam za czysto kurtuazyjny i z muzycznego punktu widzenia całkowicie nic niewnoszący i zbędny. Ale tam jest i nic na to poradzić się nie da. Podsumowując, bo rozpisałem się i tak cholernie, album uważam za fantastyczny. Mimo względnie słabszej kondycji Ihsahna w sferze kompozycyjnej, wszystko inne jest po prostu peachy. Szczególnie bas. 9 się należy jak chłopu pole.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 kwietnia 2013

Prostitute Disfigurement – Descendants Of Depravity [2008]

Prostitute Disfigurement - Descendants Of Depravity recenzja reviewCi Holendrzy chyba dotarli w IPN-ie do tajnych dokumentów „jak perfekcyjnie trafić death metalową płytą w gust demo”, bo zawartość ostatniego jak dotąd ich albumu, mocarnego Descendants Of Depravity od dłuższego czasu poniewiera mnie dość konkretnie i za każdym razem, gdy wrzucam go na ruszt, nie mogę się od niego oderwać. A zapewniam, że jest to zawartość wprost urzekająca dla maniaka agresywnych dźwięków – tradycyjny w formie, nie silący się na oryginalność death metal zagrany gęsto, na bardzo wysokich obrotach i co ważne – na miarę czasów, w których powstał, czyli z dbałością o ostateczny szlif. Krótkie info dla niewtajemniczonych – Prostitute Disfigurement w ciągu paru pierwszych lat działalności rozwijali się bardzo ładnie, choć bez drastycznych przeskoków, zyskując przede wszystkim na brutalności i technice. Rezultatem intensyfikacji przekazu i kilku zmian personalnych był naprawdę udany „Left In Grisly Fashion”. Nic jednak nie zapowiadało, że przy okazji następnego, odkładanego w czasie krążka panowie dokonają aż tak wielkiego postępu (po drodze zyskując bardziej klasycznego rysu), a rezultat ich wysiłków po prostu zmiażdży. Holendrzy bez dwóch zdań przeszli samych siebie, komponując płytę obowiązkowo wyziewną, bardzo szybką, cholernie dynamiczną (w czym ogromne zasługi ma fenomenalnie bębniący Michiel van der Plicht), zaskakująco czytelną wokalnie (złośliwi powiedzieliby, że Niels Adams wymiękł), urozmaiconą jak diabli i melodyjną (!) jak nigdy. Także od strony technicznej muzykom Prostitute Disfigurement nie można nic zarzucić, bo wyziewy na Descendants Of Depravity wcale do najprostszych nie należą, a gitarzyści i wspomniany perkusista niekiedy robią cuda dla najbardziej wymagających odbiorców. Jednak to nie brutalność, szybkość czy stopień skomplikowana przesądzają o wyjątkowości tej płyty, a zmiksowanie tych elementów z dużą, niespotykaną wcześniej chwytliwością. Wszystkich poprzednich krążków Prostitute Disfigurement słuchało się od początku do końca niemal jak jednego długiego kawałka – był tam jeno wściekły napierdol, w którym właściwie nie pozostawiono ani chwili na refleksję albo złapanie tchu. Na tym albumie już wszystkie utwory posiadają jakieś mocniejsze wyróżniki, fajne patenty, mniej oczywiste smaczki, dzięki którym łatwo je zapamiętać i wywołać później z tytułu. Dlatego też Descendants Of Depravity słucha się po prostu lepiej i chętniej wraca się do niektórych fragmentów, choć to tasiemiec (prawie 40 minut) jak na ich standardy. Mnie rozwalają szczególnie „Sworn To Degeneracy” (ach te wyborne solówki i riff pod nimi – zabójstwo!), „In Sanity Concealed”, „Torn In Bloated Form” i „Carnal Rapture”, żeby nie wymienić zbyt wielu. O brzmienie tej zajebichnej płyty zadbał Andy Classen, co w sumie gwarantowało wysoką jakość, ale chyba nikt, łącznie z nim, nie spodziewał się tak kapitalnego dźwięku. Stąd też Descendants Of Depravity mogę spokojnie zaliczyć do jego najlepszych, najbardziej soczystych prac. Jeśli w jakimś stopniu udało mi się u was zaszczepić zainteresowanie tym krążkiem, to polecam od razu zapolować na wersję z bonusowym dvd, bo to, jak rzadko, pełnowartościowe wydawnictwo. Składa się na nie całkiem nieźle sfilmowany koncert z Dynamo (w sumie 12 numerów czystej sieczki w trzy kwadranse), wesoły teledysk do „The Sadist King And The Generallissimo Of Pain” oraz filmik „Bad TV” obrazujący życie w trasie. Ten ostatni (kilkanaście minut) obfituje w masę śmiechu, ale nie idzie dojść, z czego tak rżą, bo całość jest po holendersku.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

17 marca 2013

Transcending Bizarre? – The Serpent's Manifolds [2008]

Transcending Bizarre? - The Serpent's Manifolds recenzja okładka review coverTranscending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2013

Hieronymus Bosch – Equivoke [2008]

Hieronymus Bosch - Equivoke recenzja reviewTrudny (bo ciężkie to mogą być cycki Ewy Sonet) jest żywot kapeli z Rosji, tech-death metalowej kapeli – że tak dodam, kapeli, która ma ambicję tworzyć muzykę na światowym poziomie, a nie jakieś tam pitu pitu. W przypadku dzisiejszej gwiazdy żywot skończył się na (czy też raczej „po”), opisywanym dzisiaj, trzecim wydawnictwie – Equivoke. Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem losów Hieronymusa z jakimś większym zaangażowaniem, tym niemniej zakończenie działalności przyjąłem z pewnym zaskoczeniem, a co więcej – niekłamanym rozczarowaniem i absmakiem (właśnie tak, do kurwy nędzy! – absmakiem). Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko cieszyć się z tego co jest; pewną osłodą jest jednak to, że każdy z albumów zapewnia wielogodzinną rozrywkę najwyższym poziomie. Nie umniejsza tego nawet fakt, że Equivoke jest albumem z całej trójki, w moim prywatnym odczuciu – ma się rozumieć, najsłabszym. Najsłabszym, ale nie znaczy to absolutnie, że złym – bójcie się kogo chcecie: Macierewicza, Grodzkiej, Najmana (ok, żartowałem ;]) czy innego Bralczyka (go, go język polski!). Na szczęście krążek jest lepszy niż się wydaje po pierwszych kilku przesłuchaniach. Byłem nieco zasmucony pewnymi zmianami, które stały się udziałem opisywanego krążka, a mianowicie odczuwalnego uproszczenia i stopornienia muzyki, tym niemniej, w ostatecznym rozrachunku, uważam, że mogło być znacznie gorzej. Szczególnie biorąc pod uwagę dość długi okres aklimatyzowania się płytki w głowie. W porównaniu do genialnego „Artificial Emotions” wydawnictwo z 2008 roku odstaje pod względem jakości kompozycji i przyswajalności, sporo jest za to akustyki, znajdzie się kilka fajnych wokali (szczególnie tych na blackową modłę) i, porozrzucanych po całej płycie, przeszkadzajek – które należy zaliczyć na plus. To zawsze byłą cechą rozpoznawczą Rosjan, dlatego cieszy mnie niezmiernie, że nie dość, że nie zaniechano tego, to jeszcze umiejętnie i ciekawie wykorzystano. Refleksję mam taką, że — jakby nie spojrzeć — Equivoke taty się nie wyprze: gitary, aranżacje i motoryka, neoklasyczne naleciałości – tym wszystkim Hieronymus Bosch przekonał mnie do siebie. I chociaż recenzowane wydawnictwo spowszedniało, to znaczy – stało się bardziej „dla ludzi”, i chociaż uderzono w rejony bardziej melodyjne, czyli „dla ludzi”, ani przez moment nie czuję się zdradzony (no chyba, że o świcie) i nie mam wrażenia, że źle zrobiłem przygarniając wydawnictwo pod strzechę. Bo mimo iż brakuje mu całkiem niemało do wielkiego poprzednika, to już z debiutem idzie łeb w łeb, w kilku miejscach radząc sobie nawet lepiej. Tak czy inaczej, z Equivoke powinni zapoznać się wszyscy fani kanadyjskiej szkoły death metalu, Sadista i, ogólnie rzecz ujmując, nietuzinkowego grania.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2012

Hexen – State Of Insurgency [2008]

Hexen - State Of Insurgency recenzja reviewNo i powróciłem z odby… niebytu. I w sumie gówno mnie obchodzi, czy tęskniliście za mną czy też nie. Kij Wam w dupsko, pawełki. Nie powróciłem jednak z pustymi rękoma – otóż mam dla Was jedną z dwóch najlepszych thrashowych kapel ostatniej pięciolatki. Hexen, bo tak nazywa się ów zespół, zadebiutował w 2008 roku albumem State of Insurgency i przywrócił światu wiarę w stary, dobry thrash grany przez młode pokolenie. W końcu coś, co można postawić na półce obok takich legend jak Toxik, Realm, Heathen czy może nawet Megadeth z okresu wczesnego Friedmana. Jest więc szybko, technicznie, thrashowo i z kurwikiem… diablikiem w oku; thrashowość w thrashowych kapelach da się więc jakoś mierzyć, a tu thrashowości jest pod dostatkiem :). Żeby być precyzyjniejszym. Na początku jest jebnięcie – ach ci źli terroryści bombę podłożyli, niedobre Brunony K. I zaraz potem jeden z lepszych numerów albumu – „Blast Radius”; po prawym sierpowym nadlatuje lewy Kliczki (w sumie nie ma znaczenia którego – murowana gleba murowana). Porządny riff, dobra motoryka, ładnie plumkający bas w połowie i zacna solówka. Składniki na hit oczywiste aż do bólu, więc nie mogło być inaczej – przebój rodem z MTV (za starych dobrych czasów). Podobne składniki występują w znakomitej większości utworów albumu, więc nie będę przepisywał tracklisty. Wyróżniłbym jednak trzy dodatkowe kawałki, które robią na mnie wrażenie podobne do bycia ściganym przez rozwścieczonego misia grizzly po wybudzeniu go ze snu zimowego sążnistym kopniakiem w zad. One life-time experience, które opowiada się wnukom z uśmiechem na ustach. Pierwszy z owej trójki to „Past Life” – do czwartej minuty w środku peletonu, od solówki absolutny lider. Na myśl przychodzą tacy gitarzyści jak Becker, wspomniany Friedman czy Malmsteen. Podobnie sytuacja ma się z tytułowym „State of Insurgency”. Z tym, że do solówki jest genialnie, czyli lepiej niż średnia. Sama solówka też jest lepsza, bardziej skomplikowana, melodyjniejsza i dojrzała. Jak dla mnie: top 10 najlepszych thrashowych solówek. Ostatni z trójki do kapitalny instrumental „Desolate Horizons”. Jeśli któryś z czytelników zna i lubi taką kapelkę Death, to mogą mu się przypomnieć takie utwory jak „Cosmic Sea” oraz „Voice of the Soul”. Kto zna, ten wie. Podsumowując, State of Insurgency to jeden z tych albumów, które warto mieć w swojej kolekcji, ba, trzeba mieć, ale przede wszystkim znać. W towarzystwie nie uchodzi taka niewiedza. Przekonanych przekonywać nie muszę, niezdecydowanym polecam którykolwiek z czterech wymienionych kawałków – prawda obroni się sama*.
* odnotowano wiele odstępstw od tej reguły


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HeXeNMusic/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2012

Arsis – We Are The Nightmare [2008]

Arsis - We Are The Nightmare recenzja reviewObserwuję poczynania Arsis praktycznie od samego początku, więc mogę sobie pozwolić na w miarę dokładną analizę rozwoju tej kapeli. I właśnie na jej podstawie z pełnym przekonaniem stwierdzam, że (artystyczny) punkt kulminacyjny już odfajkowali i niczego lepszego od opisywanego We Are The Nightmare nie nagrają choćby stawali na głowach i co niedzielę dawali na mszę. Po mojemu na tej płycie Amerykanie osiągnęli optymalny poziom dla grania spod znaku melodyjnego i technicznego death metalu i w tej dziedzinie niewielu może się równać z tym, co Arsis zaprezentowali na przestrzeni tych jakże optymalnych 40 minut. Pod względem umiejętności katowania instrumentów jest to pieprzony Everest, ekstraklasa, itd. W czasie słuchania regularnie opada kopara, a od stężenia wszelakich zawijasów naprawdę trudno się pozbierać. To akurat nie powinno dziwić nikogo, kto kiedykolwiek miał z Arsis choćby przelotną styczność – oni dążyli do takiego wymiatania od momentu założenia kapeli, a bywało i tak, że techniczną biegłość stawiali na pierwszym miejscu. Sama technika jednak do niczego dobrego nie prowadzi (o czym świadczą ich poprzednie płyty z wyjątkiem epki), jeśli nie idą za nią konkretne pomysły i przyzwoita dawka typowo metalowego kopa. Na We Are The Nightmare kosmicznym zawijasom i diabelnie poszatkowanym strukturom towarzyszą dobre, zawsze prowadzące dokądś aranżacje, trafione melodie i wybuchy ostrego dopieprzania w tempach nawet grindowych. To, iż nie jest za miękko, to — tak obstawiam — główna zasługa mojego perkusyjnego ulubieńca, co się Darren Cesca zowie, który wszem i wobec udowadnia, że przy odrobinie chęci i wielkiej wyobraźni można uskuteczniać masakrycznie pojebane partie równie dobrze w melodyjnym death metalu, co w hardcorowym grid-jazz i nie ucierpi na tym czytelność muzyki. Dzięki takiemu mistrzowi zasiadającemu za zestawem nawet najbardziej lajtowy i oklepany patent gitarowy (jakkolwiek trudno o takie na tym materiale) może okazać się niemal objawieniem. Wisienką na torcie jest super klarowne, a jednocześnie ciężkie brzmienie, podbijające dynamikę i brutalność utworów. Zwróćcie uwagę na to, co amerykańska ekipa wyprawia w znakomitym „Failure’s Conquest” (zdecydowanie najlepszy na płycie!), „steledyskowanym” (dwukrotnie, w tym raz wybitnie dziadowsko) „We Are The Nightmare”, szalonym „A Feast For The Liar’s Tongue” i… właściwie w całej reszcie, bo choćby przeciętnych kawałków tu nie uświadczycie. Tak, to jest instrumentalne przejebaństwo w najczystszej postaci, przy okazji bardzo słuchliwe i podane z jajami.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

14 grudnia 2011

Fleshkraft – First Harvest [2008]

Fleshkraft - First Harvest recenzja okładka review coverJeśli wśród naszych czytaczy są i tacy, którzy wciąż tęsknią za Cannibal Corpse z Barnesem na wokalu, to mam dla nich dobrą wiadomość – powiew starych, dobrych czasów znajdziecie na debiucie Fleshkraft. Fińska załoga proponuje death metal czerpiący pełnymi garściami z klasycznego dorobku Amerykanów, szczególnie z okresu „Tomb Of The Mutilated” i „The Bleeding” – rytmiczny, brutalny, klawo brzmiący, perfekcyjnie odegrany i ozdobiony niskimi charczącymi wokalami. Przewidywalny także, ale w tym punkcie problemu akurat nie widzę. Kapel grających pod Cannibali była już cała masa, ale nie spotkałem się jeszcze z taką, której by to wychodziło tak przekonująco jak Fleshkraft. Pozytywny odbiór First Harvest wynika jak dla mnie z dwóch rzeczy. Po pierwsze, chłopaki obiektywnie grają bardzo sprawnie i z dużą łatwością, a po drugie, nie przeginają w odwzorowywaniu swych kudłatych idoli. Oznacza to mniej więcej tyle, że zrzynają/inspirują się raczej świadomie, a nie jak popadnie; ot chociażby w kwestii dynamiki – nie powielają (na szczęście!) rytmów charakterystycznych dla Mazurkiewicza (co wielu — o których nikt już nie pamięta — zgubiło), zaś dla urozmaicenia w szybszych partiach sięgają po zagrywki kojarzące się bardziej z Malevolent Creation czy Brutality. Już to starcza, żeby płytka nie była nuda ani jednowymiarowa. Na plus wypada też optymalna długość utworów (kręcą się wokół trzech minut), jak i płyty w ogólności (rozsądne 35 minut) – koniec następuje długo zanim komuś zbierze się na pierwsze ziewnięcie. Ludziska żądni dodatkowych atrakcji znajdą na płycie nieźle zrobiony tradycyjny w formie teledysk do „Bred Undead” (bodaj najbardziej chwytliwy w zestawie, no może na spółkę z „Deathcold” i „Insane Bloodlust”'), w którym kwintet z północy kontynentu prezentuje się niemal identycznie jak pewien amerykański zespół z dwoma „C” w nazwie. Dalsze opisy są w tym miejscu zbędne, bo chociaż Fleshkraft mają jasno sprecyzowany target — przy czym jest on węższy niż by się mogło wydawać — to siła przyciągania ich muzyki znacznie wykracza ponad poziom typowego klona. Do objawienia im daleko, ale mnie sprawili miłą niespodziankę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.fleshkraft.com

podobne płyty:


Udostępnij:

11 listopada 2011

Ayreon – 01011001 [2008]

Ayreon - 01011001 recenzja okładka review coverJeśli nie przepadacie za powerem, macie torsje na samą myśl o operze metalowej, a ciąg skojarzeń dla „metalu” i „baby” kończy wam się na prasowaniu, tudzież innych pracach domowych, to odpuśćcie sobie tą reckę – dla własnego i mojego spokoju. Recenzowany 01011001 jest bowiem albumem na wskroś powerowym, symfonicznym i zaśpiewanym przez baby i czy to się komuś podoba czy nie, to jest to kawał zajebistego grania. Wszystko, począwszy od występujących gościnnie muzyków, poprzez całą warstwę kompozycyjną, a skończywszy na realizacji i produkcji, stoi tu na najwyższym poziomie. Można nie lubić powerowego grania, co zresztą jest niekiedy całkowicie zrozumiałe, ale nie można nie uznawać nazwisk, które pojawiły się na wydawnictwie: Kürsch, Lande, van Giersbergen, Warby, Romeo, Sherinian – to tylko część z liczącej grubo ponad dwadzieścia osób rzeszy grajków i śpiewaków. I to dzięki nim właśnie, nim i fantastycznym kompozycjom ma się rozumieć, album ten jest tak dobry i słucha się go tak wyśmienicie. Przy czym radzę zabierać się za niego w całości, bo wtedy właśnie — jako opera — ukazuje cały swój potencjał. Pisałem już niegdyś o tym, więc nie widzę sensu się powtarzać; zapamiętajcie jednak, że słuchanie poszczególnych kawałków przypominać będzie podglądanie sąsiadki przez dziurkę od klucza. Niby się da, ale lepiej otworzyć drzwi. Przesłuchanie całego wydawnictwa, czyli przeszło stu minut, jest pewnym kłopotem, ale zapewniam – jest tego warte. Niestety, najlepszy nawet skład nie zapewni przyjemnych doznań estetycznych, kiedy kompozycje będą kuleć, tu jednak — jak pewnie zdążyliście obczaić — nie jest to żadnym zmartwieniem. Zdecydowana większość z piętnastu kompozycji zasługuje na miano przebojów, wystarczy, że przytoczę kilka tytułów i wszystko będzie jasne. „Age of Shadows”, „Liquid Eternity”, „Beneath the Waves”, „River of Time” – co jest, swoją drogą, kolejnym dowodem na wielkość i kunszt wokalny Hansiego Kürscha, „E=MC2”, „The Sixth Extinction”, ale także „Comatose”, „Newborn Race”, „The Truth Is in Here” oraz pozostałe sześć. Naprawdę ciężko mi wskazać mój ulubiony kawałek, chociaż podejrzewam, że będzie to któryś z Hansim na wokalach – chociaż, jeśliby wziąć na to poprawkę, to… to wróciłbym do punktu wyjścia, czyli braku faworyta. Trudność polega nie tylko na tym, że aranżacje są dobrze przemyślane, a przez to porównywalnie zajebiste, ale także na tym, że grają dopiero jako całość. Kontekst jest w przypadku takich wydawnictw sprawą kluczową. Lekko naiwne są same liryki, ale — znowu patrząc z globalnej perspektywy — pasują do tego wydawnictwa i całej jego atmosfery. Kwestiom natury technicznej nie ma co poświęcać większej uwagi, bo nie można im niczego zarzucić – wszystko brzmi jak należy, co przy takiej ilości ścieżek i polifonii mogło być pewną trudnością, dźwięki są odpowiednio nasycone, instrumenty wydobyte, a nad wszystkim unosi się kosmiczny klimat. Słowem – cacuszko.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: