Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1996. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1996. Pokaż wszystkie posty

28 grudnia 2023

Xenomorph – Acardiacus [1996]

Xenomorph - Acardiacus recenzja reviewTaaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.

Jest to holenderski zespół i jest to kompilacja ich demówek, ale nie da rady, materiał jest zbyt dobry aby go nie omówić i niestety, ale jest lepszy od ich studyjnych albumów. A ponieważ jest to zespół z Holandii, to on musi być dobry, nie ma innego wyjścia.

I tak też jest. Mamy tutaj do czynienia z naprawdę wyjątkową, ciekawą muzyką, ale to jest zdecydowanie zupełnie inny klimat. Pomyślcie sobie o Torchure, drugim Mercyless, Loudblast, Agressor i będziecie mieć obraz tej płyty.

Klimat, ładne melodie, zdecydowanie wolniejsze granie w pewnym melancholijnym, smutnym stylu. Nie brakuje oczywiście Death Metalowych standardów, ale słychać, że grupa chciała iść dalej i bardziej w tym, co im w duszy grało.

„Moodswings”, „Collector of Pain”, „Irrelevent Life”, “Abandoned (Body)” to są dla mnie dzieła, niemalże na równi z Acrostichon czy Beyond Belief, mimo iż nie jest to Doom/Death. Jak było wspomniane wcześniej, należy oczekiwać więcej elegancji francuskiej sceny w klasycznym podejściu do grania muzyki (w czym Metal jest wręcz mistrzem), niżli w smętach, czy jakiś wolniejszych zadumach.

I ostatecznie też, nie należy zapominać, że jest to Death Metal mimo wszystko. Nawet jeśli nie jest to równie techniczne, czy szybkie co legendy gatunku, to wciąż jest to rzecz nieprzystępna dla zwykłego człowieka i przekraczająca też jego rozumienie rzeczywistości.

Innymi słowy, warto i szczerze polecam.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

30 sierpnia 2023

Scabbard – Beginning Of Extinction [1996]

Scabbard - Beginning Of Extinction recenzja reviewOd razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.

Wszystko tutaj właściwie przywodzi na myśl takie ciosy jak „Emerging from the Netherworlds”, „Signs of the Decline”, „The Sins of Mankind” itp. (celowo nie przywołuję pierwszoligowych płyt jak „Leprosy” czy „From Beyond”), ale z jedną zasadniczą cechą – grupa nie stara się grać za szybko, więc nie ma zbytniego pędzenia przed siebie, a co za tym idzie, należytej energii, co pewnie wynika z (braku) umiejętności perkusisty, wystukującego sobie na pełnym luziku proste rytmy. Ponadto, nie boją się wstawek akustycznych i okazjonalnego pianina. Wróć, wstawki są niemalże w każdym utworze!

I na tym etapie, albo ktoś machnie ręką i pójdzie dalej, albo jeszcze się wstrzyma i poczeka. Gitary tną co prawdą sobie pod typową Thrash’ową modłę, ale całościowo jest to nad wyraz łagodny album, o czym przypomina krótki instrumental „Tao”, występujący po i tak dość dwóch leniwych numerach otwierających płytę. Następujący po nim „Better to Die” ożywia jako-tako akcję, ale znów, tylko do połowy, gdzie znowu wchodzi kolejna delikatna melodyjka.

Dlatego, jak ktoś nie trawi tzw. „odprężającego” Death/Thrash’u, to szybciutko uśnie. To nie znaczy, że utwory są beznadziejne. Przykładowo środkowa część z dwoma rozbudowanymi kompozycjami – tytułowym trackiem, oraz „Poltergeist” potrafią należycie wciągnąć. Ale trzeba też przyznać, że brzmieniowo to nie porywa, nawet jak się lubi taki styl. Grupa próbuje nadrabiać braki w prędkości ciężarem i klimatem, ale niestety, wysiłki sabotuje im szumiąca, niedbała produkcja.

Podsumowując, wyszło im nieco takie czeskie „Arise”. Są ambicje stworzenia dzieła wiekopomnego, ale cały czas wystaje słoma z butów. Jest okej, ale to jeszcze nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Warto dodać, że zespół zaliczył niedawno powrót, na którym zdecydowanie porządnie dołożył do pieca pod względem brutalności, ale to już inna historia. Dla fanatyków staroci!


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Scabbard.band
Udostępnij:

2 kwietnia 2023

Perpetual Demise – Arctic [1996]

Perpetual Demise - Arctic recenzja reviewHolandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.

Swego czasu był też pewien odsetek zespołów, które potrafiły płynnie łączyć Doomowy klimat z kreatywnością. Perpetual Demise należy więc do kategorii grania niezbyt brutalnego, ale za to z polotem i pomysłem, podobnie jak robił to Afflicted czy Brutality, choć brzmieniowo bliżej im swych krajanów z Consolation czy Nembrionic.

Mamy zastosowane średnie tempa, a nawet i wolniejsze. Zapomnijcie o blastach. Gitarki lubią sobie dodać akustycznej kultury dla „arktycznego” efektu, a i trafia się też mała instrumentalna miniaturka. Gdzieniegdzie pojawi się również riff zahaczający o progresywność, ale zastosowane są głównie prostsze i przyjazne do zapamiętania motywy. Album zresztą bardzo szybko mija mimo 40 minut trwania, choć pod koniec zespół zaczyna za bardzo zjadać własny ogon i trochę się pomysły kończą, ale i tak trzeba przyznać, że utwory gładko przechodzą jeden za drugim w sposób płynny.

I powiem też, że stosunkowo często wracam do tego materiału niezmiennie od 10 lat i wciąż mi się on podoba. Dużą zasługę w tym miał wyjątkowo energiczny numer „The Tower”, który oczywiście polecam jako jeden z większych Death Metalowych hitów w ogóle. Nie jest to płyta może specjalnie efektowna, a raczej niszowa, ale ma swój przyciągający charakter, potrafiący zwrócić na siebie uwagę i który prawdopodobnie dobrze się sprawdzał na koncertach. To i też dlatego będzie wysoka nota na koniec.


ocena: 8,5/10
mutant
Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 września 2022

Angelcorpse – Hammer Of Gods [1996]

Angelcorpse - Hammer Of Gods recenzja reviewW historii muzyki — i to zawężając ją tylko do metalu — jest wiele przykładów kapel, które pojawiły się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, dzięki czemu miały istotny wkład w rozwój stylu/gatunku i zostały przez to zapamiętane. Z perspektyw czasu muszę stwierdzić, że Angelcorpse do nich niestety nie należy. O ile jeszcze z miejscem powstania (Kansas) panowie jako tako się wstrzelili, to z czasem w ogóle. Trafili bowiem na moment, gdy death metal na świecie dogorywał i nawet najwięksi jego przedstawiciele sprzedawali 5-10% tego, co jeszcze pięć lat wcześniej, a nowi co najwyżej gnili w głębokim podziemiu. W takich warunkach Amerykanie nie mogli w pełni rozwinąć skrzydeł, choć w moich oczach i tak udało im się zabłysnąć.

Zespół powstał jako trio w 1996 i już po paru miesiącach intensywnych prób (potwierdzonych demówką) był gotów do nagrania płyty, którą w trzecim kwartale tego samego roku wydało Osmose Productions. Takie tempo prac jednoznacznie świadczy o dużych ambicjach zespołu, jego pracowitości i determinacji w dążeniu do celu. Wprawdzie równie dobrze ktoś mógłby zarzucić im pośpiech, ale zawartość Hammer Of Gods doskonale temu przeczy. Debiut Angelcorpse to szybki, dziki, nieokiełznany i bezkompromisowy death metal, który łączy w sobie najlepsze cechy Morbid Angel (to jest zdecydowanie ich największa inspiracja), Slayer, Sarcófago, Possessed czy Sadistik Exekution. Amerykanie umiejętnie poskładali te wpływy w spójną całość, dołożyli własny wysoki poziom muzyczny i dzięki temu udało im się wypracować swój może i niezbyt oryginalny, ale rozpoznawalny styl.

Kompozycje na Hammer Of Gods w dużym stopniu sprowadzają się do niczym nieskrępowanego ataku na narząd słuchu – dzikiego, nieco chaotycznego i możliwie bezlitosnego. Blast goni blast, Helmkamp wrzeszczy jak pojebany, a solówki ciężko zliczyć – ogólnie jeden wielki młyn, w dodatku surowo brzmiący. Mimo to muzyka w żadnym wypadku nie wydaje się jednorodna albo nieprzemyślana, bo zawiera również odpowiednią dawkę chwytliwości – czy to w riffach czy refrenach. Kawałki takie jak „When Abyss Winds Return”, „Consecration”, „Lord Of The Funeral Pyre” i „The Scapegoat” to prawdziwe przeboje w ramach agresywnego death metalu. W każdym fragmencie Hammer Of Gods słychać, że członkowie Angelcorpse dali z siebie wszystko, że włożyli w te nagrania całą pasję, umiejętności, a i pewnie ostatnie zaskórniaki.

Debiut Angelcorpse to dowód na to, że ciężką pracą, zaangażowaniem i samozaparciem można sporo osiągnąć nawet w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach. W drugiej połowie lat 90. XX wieku mało która kapela, nawet z większym stażem, potrafiła zaproponować materiał na podobnie wysokim poziomie. A Angelcorpse dopiero się rozkręcali!


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 maja 2022

Crimson Relic – Purgatory’s Reign [1996]

Crimson Relic - Purgatory's Reign recenzja okładka review coverHistoria Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).

Przez pierwsze moje odsłuchy myślałem sobie, że to tylko takie fajne Old Schoolowe granie podchodzące pod Celtic Frost. Zwłaszcza „Descent of the Blackshroud” brzmiało jak posępni Szwajcarzy, aż nawet myślałem, że to cover. Ale jak każdy wysokojakościowy Doom/Death, potrzeba było troszeczkę więcej czasu, aby w pełni docenić piękno istoty rzeczy.

Największą zaletą muzyczną, poza retro-stylem (nawet jak na tamte czasy), są melodie mające w sobie pewien pokład tzw. „bólu” i „refleksji”, jakże typowych dla tego podgatunku. Już otwierający kawałek „Thane of Torchless Night” jest doskonałą wizytówką tego, co nas czeka, wraz z jedną z lepszych solówek jakie słyszałem, choć zdecydowanie bardziej inspirowanych Rockiem, a i pojawia się również Punkowy riff.

Poza wymieninym wcześniej trackiem, podszedł mi równie mocno „The Lust Primeval” oraz „Velvet of the Godless”, oba godnie reprezentujące klimat muzyki. Hammack nie stara się specjalnie urozmaicać materiału i co jakiś czas przypomina słuchaczowi główny patent riffowy, co sprawia, że monotonia potrafi zapukać do drzwi. Ale jak już wspominałem na początku, przy intymniejszym poznaniu, płyta stała się jednym z moich bardziej ulubionych okazów w kolekcji. Zresztą, dawno temu jak usłyszałem ją po raz pierwszy, zachęciła mnie do głębszego sprawdzenia klimatów Doom/Death (jak np. Beyond Belief).

Album przeszedł oczywiście bez echa, gdyż w 1996 r. grupa, której było bliżej do Autopsy, niż do Cryptopsy (celowo zarymowałem), nie miała szans już na starcie. Nawet dzisiaj zresztą mam wrażenie, że nie każdy będzie chciał wgryźć się na dłużej niż kilka odsłuchów. Ja oczywiście uważam, że warto i to bardzo.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

27 grudnia 2021

Asphyx – God Cries [1996]

Asphyx - God Cries recenzja okładka review coverNiedługo po wydaniu bardzo dobrego „Asphyx” zespół pod wodzą Erica Danielsa padł na pysk – ot tak, bez żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Upłynęła chwila albo dwie i odrodził się na nowo, ale już w całkowicie innym składzie – tym razem pod wodzą oryginalnego perkusisty Boba Bagchusa, do którego dołączyli dwaj inni weterani: wokalista/basista Theo Loomans (miał duży wkład w niedoszły debiut „Embrace The Death”) oraz gitarzysta Ronnie van der Wey (na co dzień w Dead Head). Właśnie ta trójka, choć nagrywało tylko dwóch pierwszych, podpisała się pod God Cries – płytą, która od poprzedniej różni się w zasadzie wszystkim.

Album jest prawie o połowę krótszy niż „Asphyx”, brzmi surowo i dość niechlujnie, wokal jest dziki, zaś muzyka sprowadza się do prostego, agresywnego i ciężkiego death metalu. Teoretycznie jednym z największych atutów God Cries powinien być prawie oryginalny (a przynajmniej dość klasyczny) skład — bo publika lubi oryginalne składy — jednak w praktyce okazało się, że to wszystko, co krążek ma do zaoferowania. Panowie tak bardzo skupili się na pierwotnym death’owym napieprzaniu, że zupełnie zapomnieli o pozostałych wyróżnikach zespołu i w rezultacie gdzieś zgubili tożsamość Asphyx.

Oczywiście można by na to przymknąć oko, gdyby tylko muzyka urywała dupę. Niestety nie urywa. Utwory są brutalne, melodii w nich niewiele (co w tamtym okresie nie było znowu takie oczywiste), ale stanowczo brakuje im wyrazistości, jakichś elementów zapadających w pamięć czy choćby odrobiny klimatu. Całość jest strasznie schematyczna i jednowymiarowa, a większość tego, co zespół proponuje jako urozmaicenia prostej formuły, zwyczajnie „nie siedzi” – dobrym przykładem jest rozwlekła solówka w „My Beloved Enemy”. Ja wiem, że styl Theo Loomansa ma swoich fanów, ale serio – do pełni Asphyx potrzeba ręki Erica Danielsa.

Z tego, co powyżej napisałem, wynika, że God Cries to dno. Tak bynajmniej nie jest, bo jako płyta po prostu deathmetalowa daje radę – nic to specjalnego, ale bez bólu można przez nią przebrnąć. Gorzej, jeśli od Asphyx oczekujecie muzyki w stylu Asphyx – to nie ten adres. Nic dziwnego, że po takim materiale zespół momentalnie się rozpadł. Na szczęście jeszcze w tym samym roku Bagchus wraz z Danielsem i Gubbelsem powołali do życia Soulburn.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialasphyx

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 maja 2015

Morbid Angel – Entangled In Chaos [1996]

Morbid Angel - Entangled In Chaos recenzja okładka review coverWiadomo, jak to jest z największymi – zawsze muszą być w czymś pierwsi, muszą przecierać szlaki, dawać niezbite świadectwo swojej zajebistości i robić za punkt odniesienia tym gorszym/biedniejszym. Nawet w tak, zdawać by się mogło, błahych sprawach jak płyta koncertowa. U Morbid Angel pretekstem do potwierdzenia statusu liderów gatunku było podsumowanie ogromnej trasy promującej „Domination”. Z tej to okazji wydali sobie koncertówkę. Równie dobrze mogli zrobić barbekiu w ogródku Trey’a, nawalić się do nieprzytomności jakimiś amerykańskimi sikami i zapolować na świstaki – wkład w rozwój death metalu byłby ten sam. Płyta w takim kształcie, w jakim pchnięto ją do ludzi, po prostu mija się z celem, choć trudno mi jednoznacznie osądzić, czy dlatego, że zespół się do niej nie przyłożył, czy też przyłożył się aż za bardzo. Ta koncertowość Entangled In Chaos, o którą się rozchodzi, jest jakaś nienamacalna, krążek nie ma za grosz klimatu prawdziwego występu, zupełnie nie porywa, wokale Vincenta to bieda, a skromność setlisty (11 kawałków w niecałe 40 minut!) tylko wkurwia niepoważnym traktowaniem odbiorcy. Takie to wszystko sztuczne, plastikowe, ładnie wyczyszczone, sprytnie wyedytowane… album brzmi jak nagrane na setkę demo, do którego ktoś dla zachowania pozorów (i w dodatku na siłę) dokleił kilkanaście sekund odgłosów niezbyt entuzjastycznie reagującej publiki. Nie ma tu żadnego haczyka, który sprawiałby, że do Entangled In Chaos chciałoby się wracać częściej niż raz na kilka lat, a co gorsze – w ogóle zobaczyć Morbid Angel na żywo. Dobrze chociaż, że to wrażenie można wyprostować sobie bootlegami.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 maja 2014

Napalm Death – Diatribes [1996]

Napalm Death - Diatribes recenzja okładka review coverNa Diatribes Napalmy się sprzedali, skurwili, dali dupy, wymiękli, i tak dalej, i tak dalej… Po grindzie nie ma ani śladu, z death metalu niewiele zostało. Ogólnie: lajcik, sofick, niemal pitolonko. No ale słucha się tego całkiem przyjemnie. Przynajmniej mnie ta płytka wchodzi znacznie lepiej niż ewidentnie wymęczony „Fear, Emptiness, Despair” – jest zwarta, urozmaicona, dynamiczna, brzmi naturalnie, nie zalatuje kompozytorskim niezdecydowaniem, a do tego łatwo wpada w ucho. Innymi słowy: skoczny materiał w sam raz na koncerty. Kontrowersyjna i nazbyt rozdmuchana eksperymentalność tego albumu wynika przede wszystkim ze znudzenia muzyków poprzednią formułą (jak się napierdalało przez dziesięć lat, to jakaś forma odmiany zawsze się przyda) oraz chęci ostatecznego udowodnienia niedowiarkom, że potrafią… grać. Stąd też drastyczne zwolnienie obrotów, bardziej rozbudowane struktury, więcej nietypowych riffów, częstsze zmiany tempa i gro patentów o pozametalowej/core’owej proweniencji. Brytole nie raz i nie dwa zapędzają się także w dziwaczne rejony, bliskie temu, co na „Feel Sorry For The Fanatic” zrobił Morgoth (choć całościowo szósta płyta Napalmów wypada ostrzej), a to już daje pewne pojęcie o tym, jak daleko poniosło naszych milusińskich. Żeby mieć choć trochę radochy z Diatribes i odebrać ten krążek w miarę poprawnie, trzeba podejść doń spokojnie, bez uprzedzeń i z otwartą głową – wtedy będzie z górki, a wychwycenie kilku rajcownych kawałków zajmie góra dwa-trzy przesłuchania. Ta przyswajalność nie oznacza jednak, że materiał jest jakoś wyjątkowo melodyjny – bo nie jest. Chodzi bardziej o niesprecyzowanie „coś”, co na pewno posiadają numery pokroju „Greed Killing”, „Cold Forgiveness”, „Dogma”, „Diatribes”, które potrafią rozkręcić słuchacza równie dobrze jak starsze killery, ale czynią to nieco inaczej. O sile tych kawałków świadczy również to, że nawet Barney, któremu taka stylistyka zupełnie nie pasowała, zawsze chętnie wykonywał je na koncertach. Najwyraźniej nie taka inność straszna, jak ją demonizują.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 sierpnia 2012

Christ Agony – Moonlight – Act III [1996]

Christ Agony - Moonlight – Act III recenzja okładka review coverZwieńczenie nieświętej trylogii okazało się największym sukcesem komercyjnym — oraz nielichym artystycznym — Cezara i spółki, co zresztą zostało zacnie spuentowane europejską trasą. Nie mogło być inaczej, bo z jednej strony Moonlight kontynuuje i rozwija idee zapoczątkowane na „Unholyunion” (a głębiej – jeszcze na demówkach), a z drugiej stanowi solidny powiew świeżości – tak w twórczości zespołu, jak i na szeroko rozumianej blackowej scenie. Christ Agony poszli tu niejako pod prąd obowiązującym wówczas trendom i zamiast skrajnie prymitywnej, nędznie brzmiącej i pozbawionej głębszej myśli norweszczyzny dostarczyli fanom monumentalne, rozbudowane i zachwycające w każdym elemencie dzieło. Spójne, dogłębnie przemyślane i doskonale zbalansowane. Na trzecim krążku olsztyńskiej ekipy muzyka stała się ostrzejsza (a przynajmniej szybsza) i bardziej intensywna, ale taki efekt uzyskano w wysublimowany sposób, bo przy okazji zyskała też na przystępności i dynamice. Utworów ponownie jest tylko sześć i są równie rozbudowane, co na starszych wydawnictwach, tylko ich konstrukcja jest bardziej przejrzysta, a poszczególne motywy mocniej skondensowane i poparte lepszą techniką (w tym miejscu wali mnie, czy własną, czy studyjną) – to sprawia, że znacznie szybciej się rozkręcają i nie ma w nich miejsca na nudę i przestoje. Dzięki temu nawet ci mniej obeznani w typowych dla Christ Agony dźwiękach słuchacze mogą obcować z Moonlight, czerpiąc z tego dużą przyjemność. Jest to o tyle łatwiejsze, że na płycie znajdują się dwa miażdżące na żywo überhicory — „Devilish Sad” i „Mephistospell” — a w pozostałych utworach nie brakuje naprawdę poruszających i zapadających w pamięć momentów, jak chociażby w „Asmoondei” (od słów „Three black roses”) czy „Eternalhate” (od „Stalk”). Nie bez wpływu na przyswajalność materiału pozostają bardzo udane teksty (był taki czas, że miałem je wykute na blachę, jak na psychola przystało) oraz wyjątkowo czysta produkcja. Za Moonlight przemawia właściwie wszystko, a jedyne czego mi brakuje, to zatęchłej surowości poprzednich płyt. Na tym albumie Cezar, trzymając się swojego stylu, stworzył nową jakość Christ Agony.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 lutego 2012

Morgoth – Feel Sorry For The Fanatic [1996]

Morgoth - Feel Sorry For The Fanatic recenzja okładka review coverOstatni album Morgoth nie cieszy się wśród fanów specjalną estymą, a zdecydowana większość uważa go za zwyczajne, niewarte splunięcia gówno. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wielu spośród tych ludzi w ogóle Feel Sorry For The Fanatic nie słyszało, a wybitnie krytyczna ocena całości produkowana była tylko na podstawie bardzo nietypowej okładki, która z death metalem nie ma nic wspólnego. To ostatnie nawet jest na miejscu, bo i sam materiał również nie ma z tą muzyką punktów wspólnych, ale to akurat nie powinno dziwić nikogo, kto zaznajomił się z wcześniejszymi płytami Niemców. Morgoth poszli (pognali) do przodu z eksperymentami tak daleko, że wyszedł im z tego zmetalizowany rock z elektronicznymi/industrialnymi dodatkami i tylko majaczącymi w oddali pozostałościami po „Odium”. Ostro, prawda? Efekt tej całej ewolucji to… kopiące i przebojowe rockowe kawałki, których na płycie jest dziewięć. Jest jeszcze małe cuś – pod numerem czwartym kryje się techno sieka w stanie czystym, która jak dla mnie stanowi najsłabszy punkt programu (choć jest uzasadniona tytułem i od strony konceptu ma sens), ale też dowodzi ogromnej odwagi muzyków. Tak czy inaczej najlepiej to przepstrykać, bo zaraz po tym wynalazku — chyba dla równowagi i uspokojenia nerwów — umieszczono dwa zdecydowanie najlepsze kawałki na płycie: „Curiosity” i „Forgotten Days”. Na nich plusy się nie kończą, bo godne uwagi są chociażby „This Fantastic Decade”, „A New Start” czy „Last Laugh”. Ekstremy tu nie uświadczymy zupełnie, piosenki (dobre określenie) sączą się powoli i ogólnie jest cacy. Zabawne, że największą barierą przy przyswajaniu tej płyty okazał się dla mnie wokal Marc’a Grewe, który porzucił dzikie ryki na rzecz czegoś na kształt śpiewu. Z czasem i do tego się przyzwyczaiłem, przez co chętniej ten album odpalam. Fajna, choć momentami dziwna płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 stycznia 2011

Summoning – Dol Guldur [1996]

Summoning - Dol Guldur recenzja okładka review coverWydany rok po premierze „Minas Morgul” trzeci studyjny krążek austriackich blackowców – Dol Guldur tylko potwierdził kierunek, w którym podążyła formacja. Nie mogło się oczywiście obejść bez — oczywistych, bo wynikających z ewolucji grupy — zmian. Nie obyło się niestety także bez pewnego zjazdu. Zaznaczyć jednak trzeba, że zmiany nie są natury estetycznej — bo „Minas Morgul” mocno osadził ekipę w symfoniczno-bombastycznym temacie — lecz kompozycyjnej i organizacyjnej. Należy przez to rozumieć proces dalszej monumentalizacji muzyki, tj. zmniejszenia ilości utworów przy jednoczesnym wydłużeniu (do ponad 10 minut!) czasu ich trwania oraz jej powszechnego spowolnienia i jeszcze większego zejścia melodii w background. Tak skonstruowana muzyka nabiera cech recytacji muzycznej, gdyż to, co się dzieje w tle ma funkcję wzmacniającą w stosunku do deklamowanych tekstów. Swoją drogą – jedyny (w najlepszym przypadku jeden z dwóch) czysty wyróżnik black metalu jako gatunku, który się jeszcze ostał, to właśnie skrzekliwe wokalizy. Ale to tak na marginesie. Wracając jednak do melodii nie można nie wspomnieć o jej słyszalnej pauperyzacji i zatraceniu — jakby tego nie nazwać — przebojowości. W sumie tylko dwa, może trzy kawałki na dłużej zapadają w pamięć, a o pozostałych nie można powiedzieć więcej niż to, że są poprawne. „Angbands Schmieden”, „Wyrmvater Glaurung” i „Over Old Hills” – to właśnie tu Austriacy pokazali klasę, choć „Over Old Hills” to autoplagiat „Trapped and Scared” z repertuaru Ice Ages – kapeli, której głównym i jedynym bohaterem jest Protector. Jest jeszcze jedna, poważna wada będąca wynikiem rozciągania utworów – z numerów zaczyna wiać nudą. Jeśli weźmie się dodatkowo pod uwagę fakt, że przeważają tempa wolne i bardzo wolne, pauzy w postaci wyciszeń i suspensów są niczym dodatkowa warstwa lukru na już przesłodkich bezach. Taki układ sprawdza się tylko w jednej sytuacji, a mianowicie wtedy, kiedy ma się ochotę na totalne zamulenie i spochmurnienie – co jest niekiedy, oczywiście, pożądane. Generalnie jednak sprawa z Dol Guldur ma się tak, że sprawdza się w ograniczonej liczbie przypadków – nie jest to album, po który sięga się specjalnie często, tudzież z (nie)przyjemnością. Można w nim znaleźć sporo surowego piękna, koszty jednak są bardzo wysokie i niekiedy nie do przyjęcia.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2010

Immolation – Here In After [1996]

Immolation - Here In After recenzja okładka review coverHere In After chyba można uznać za najbardziej optymalny materiał Immolation – osiem utworów w 37 minut, zero niepotrzebnych dłużyzn, wszystko dobrane i zagrane z iście aptekarską dokładnością; pół na pół walcowania i napieprzania, po równo brutalności i klimatu – jak od iwolicznego szablonu. Od sławnego debiutu minęło trochę czasu, bo dobre pięć lat (a ponoć to ja, kurwa, jestem leniwy!), więc siłą rzeczy i w muzyce musiało się coś niecoś pozmieniać. Na szczęście nadal jest to potężny death metal, nadal odległy od średniej gatunkowej, a tym razem także ostro pojebany. Panowie odwrócili się od typowego dla „Dawn Of Possession” ładowania, skupiając się na budowaniu przesranych aranży i jeszcze większej dawce oblepiającego, ponurego klimatu. Muza jest ciężka, potwornie zawiła, niezaprzeczalnie brutalna, ale pomimo tego Here In After słucha się wyjątkowo łatwo, bezproblemowo, bez zmuszania się do brnięcia przez kolejne numery. Bezproblemowo, ale nie znaczy to, że płyta może sobie popylać gdzieś w tle, służąc jako podkład do dłubania w nosie małym palcem lewej nogi. Żeby ją lepiej zrozumieć, należy poświęcić jej trochę więcej czasu sam na sam i w pełnym skupieniu. Zaręczam, że efekt takiego posiedzenia będzie znakomity i do świadomości przedrze się coś więcej, niż tylko ściana bluźnierczego dźwięku. Utwory w zdecydowanej większości mają po cztery minuty z hakiem, i choć teoretycznie nie jest to dużo, muzykom Immolation wystarcza w zupełności, żeby dokonać zmasowanego ataku na chrześcijańskie cnoty i wartości, a przy tym ostro sponiewierać muzyką. Zresztą, czy same tytuły — „Burn With Jesus”, „Away From God”, „Christ’s Cage” — nie mówią o zawartości lirycznej? „Jesus, you couldn’t save me / You couldn’t save them / You couldn’t save the world from misery” albo „Where is the Holy Spirit, I feel nothing / As I stare upon the crucifix, I feel nithing for a God I never knew” – to nie tylko dobre przykłady na jasne określenie się ideologicznie, ale także na to, że dupska można kopać w sposób wysublimowany, bez obwoływania się kolejnym Mieczem Lucyfera. Pojebane riffy, jeszcze bardziej przejebane solówki („Here In After”, „Towards Earth”) i połamana perkusyjna nawałnica (w tempach rozsądnych, lecz nie zabójczych), do tego jeszcze przejmujący wokal Rossa Dolana i… tak przedstawia się zagłada, której nośnikiem jest Immolation!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2010

Carcass – Swansong [1996]

Carcass - Swansong recenzja okładka review coverZ ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

23 marca 2010

Kataklysm – Temple Of Knowledge [1996]

Kataklysm - Temple Of Knowledge recenzja reviewTemple Of Knowledge jest przez wielu fanów Kataklysm — zwłaszcza tych starszych — uważany za ich najlepsze dokonanie. Może i również byłby moim ulubieńcem, gdybym zaczął ich słuchać wcześniej. Mimo wszystko trudno jest odmówić mu statusu zajebistego krążka. Na pewno wyróżnia się on najmocniej na tle pozostałych dokonań Kanadyjczyków. Czemu wyróżnia się najmocniej? A no temu, że jest to niewątpliwie najbardziej złożone i technicznie dzieło Kataklysm. Po bardzo dobrym, dość grindowym debiucie na Temple Of Knowledge nastąpił całkowity zwrot akcji. Przede wszystkim kawałki stały się bardziej klarowne, melodyjne i naprawdę techniczne, poza tym Panowie dołożyli sporo kapitalnych solówek. Czasem trudno jest delektować się soczystą solówą, ponieważ Mr. Hound i Lacono skutecznie potrafią je zagłuszyć swoimi niebywałymi charchotami i bełkotami, za co duże brawa dla nich! Rozmaitych ryków, wrzasków i pisków jest tu bez liku. Tak na marginesie jestem ciekaw, co się stało z Sylvainem Houndem, mało kto miał tak charakterystyczny charchoczący growl… Ciekawa jest również koncepcja albumu. Całość podzielona została na 3 rozdziały, z których każdy ma po 3 utwory. Ogólnie jest dość bogato przez całe 9 tracków. Pierwszy rozdział to zdecydowanie przewaga ostrego, mechanicznego napierdalania, drugi łączy owo napierdalanie i dodaje więcej melodii jak i zmian tempa, trzeci jest najbardziej melodyjny z jeszcze bardziej zróżnicowanymi zmianami tempa. Album kończy piękny kawałek bonusowy „L’Odysse…”, to co w nim przykuwa moją uwagę to bardzo wyselekcjonowana i czysta melodyjność. Świetne zakończenie świetnego albumu. Temple Of Knowledge to zdecydowana perełka wśród wszystkich albumów Kataklysm, można nawet się pokusić o stwierdzenie, że to najbardziej unikatowy album Kataklysm. Swojego czasu, Panowie mówili, że chcieliby nagrać coś co byłoby połączeniem Temple Of Knowledge z ich obecnym stylem, myślę, że takie dzieło byłoby niesamowite. Tymczasem zachęcam do lektury tego oryginalnego brutal death metalowego albumu.


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Gorefest – Soul Survivor [1996]

Gorefest - Soul Survivor recenzja okładka review coverGorefest na Soul Survivor tak samo jak Carcass na „Swansong” zerwał z death metalem i podobnie jak Brytyjczycy, obrał drogę death rocka. Musiał być to mocny wstrząs dla wielu konserwatywnych fanów death metalu i zapewne do dziś dla takowych płyta ta jest nie do zaakceptowania. Ja też potrzebowałem czasu, aby ją polubić, ale wynikało to raczej z młodzieńczej przekory. Teraz słucham gorefestowego hard rocka bardzo często. Ten album jest klasą samą w sobie i kto wie, czy nie jest najlepszym nagraniem spośród wszystkich death rockowych płyt. Z death metalowego Gorefest został w sumie tylko growl Jana Chrisa, już nie tak brutalny, lecz nie jest to istotne, ponieważ do tej muzyki pasuje idealnie. W sumie pozostała jeszcze jedna rzecz ze starego Gorefest: genialne kompozycje. Instrumentalnie Soul Survivor to hard rock inspirowany dokonaniami Thin Lizzy, Deep Purple czy Judas Priest. Każdy z tych 10 utworów zasługuje na nazwanie go hitem, jest w nich tyle energii, tyle przebojowości, można by rzec, że jest to prawdziwy rockowy wulkan! I te solówki!!!! Na długo pozostają w pamięci, chyba są najbardziej melodyjnymi solami w całej dyskografii Gorefest. Jestem ciekaw, czy zatwardziały fan heavy metalu nie odstawiłby do lamusa swoich wielu ulubionych albumów, jak usłyszałby Soul Survivor? Myślę, że rozpuściłby się jak masło na patelni, słysząc takie popisy jak „Freedom”, „River”, czy „Dog Day”. Wszyscy otwarci na oryginalność, pomysłowość i „inność” melomani powinni sięgnąć po tego death rockowego tytana.


ocena: 9/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Eternal Dirge – Khaos Magick [1996]

Eternal Dirge - Khaos Magick recenzja okładka review coverTylko nie zwracajcie uwagi na okładkę, bo jest tragiczna, koszmarna wręcz. Efekt pracy domorosłego grafika w czasach, kiedy zaczęła się moda na komputerowe 3D, „fachowca” z tendencją do „zapożyczania” motywów od Pestilence. Z muzyką, na szczęście, jest lepiej, dużo lepiej – bardzo dobrze zagrany „neo-pagan psycho metal”. Niech mi tylko ktoś powie, co to ma kurwa znaczyć, bo za cholerę nie wiem. Ja bym to nazwał podlatującym blackiem, technicznym deathem z klawiszami, na modłę Nocturnusów. Wydaje się, że to opisuje muzykę Niemców dość dobrze i poprawnie oddaje charakter albumu. Składa się na niego 10 pompatycznych i kosmicznych kawałków, zagranych w średnich tempach. Sporo w nich klawiszy, o czym już wspomniałem, niemało interludiów i instrumentalnych wstawek, a i technicznych zagrywek trochę się znajdzie. Wspomniana kosmiczność nie dotyczy zajebistości płyty, lecz ma związek z klimatem, który jest bardzo science-fiction, bardzo „Alien”-owaty. Zajebistość płyty jest na przyzwoitym poziomie, choć szczerze wątpię, by kapela stała się dla kogoś jakąś niesłychaną radością. Niemniej jednak, muzyka jest przyjemna dla ucha – klawisze fajnie dodają tła gitarowym mieszaniom, perkusja przyjemnie i miarowo (trochę jakby thrashowo niekiedy) dudni i zachęca do kręcenia łepetyną, wokale gładko wrzynają się w ucho i pozostawiają charcząco-rdzawy podźwięk. Słowem – źle nie jest. Utwory są przyzwoicie skomponowane: tu jakaś zwroteczka, tam jakiś refrenik, jeszcze gdzieś indziej jakieś solo – nudzić się nie można. Jeżeli dodać do tego jeszcze pewną różnorodność temp i nieschematyczność, to wyjdzie na to, że muzyka daje radę. Naprawdę można sobie tego posłuchać bez odruchów wymiotnych, bądź chęci posprzątania pokoju. Nie można się przyczepić także do realizacji, która, choć ciut jakby zbyt miękka i stłamszona, daje możliwość dobrego wsłuchania się w poszczególne instrumenty i wydobywa niuanse i techniczne wstawki. 10 kawałków, 40 coś minut, czyli w sam raz. Do ulubionych zaliczyłbym pierwszy „I, Unnamable”, bardzo nocturnusowy „Anthem to the Seeds (Of Pure Demise)”, „Feaster from the Stars” (ładna linia melodyczna) oraz marszowo-nocturnusowy „Like Roses In a Garden of Weed”. Pozostały nie odstają zbytnio od wymienionych, więc słuchanie nie powinno przypominać sinusoidy „dobrze – do dupy”. Jak już wspomniałem, album do „zasłużonych na polu” nie należy, niemniej jednak jest to pozycja dobra, niekiedy nawet bardzo dobra, a dla miłośników kwintetu z Florydy powinna być miłym kąskiem.


ocena: 7/10
deaf
Udostępnij:

Edge Of Sanity – Crimson [1996]

Edge Of Sanity - Crimson recenzja okładka review coverO Crimson krążą rozmaite opinie, według niektórych jest to najlepszy materiał jaki nagrało Edge Of Sanity, inni twierdzą, że jest przekombinowany. Ja zdecydowanie należę do grupy miłośników tego LP. Trudno nie docenić odwagi, oryginalności i pomysłowości Szwedów na tym albumie. Jedną z najbardziej zaskakujących rzeczy, może nawet szokujących jest jego długość, a raczej długość utworu, który tworzy ten album! Crimson to jeden kawałek o takim samym tytule, który trwa - uwaga! - 40 min.!!! 40 minutowy death metalowy utwór to nie lada wyzwanie! Edge Of Sanity znało swój potencjał oraz możliwości i doskonale temu wyzwaniu podołało. Panowie skomponowali 40 minut epickiego death metalu, bogatego w świetne melodie, solówki, akustyczne i symfoniczne przerywniki, dzikie przyspieszenia, średnie i wolne tempa, różne wokale - od growlu po czyste - oraz genialną atmosferę. Crimson to inny świat, można w nim znaleźć radość, smutek, wściekłość, spokój… Jedyne na co możemy ponarzekać to to, że gdy nagle musimy wyjść na dłużej, trzeba wcisnąć przycisk stop, a potem słuchanie zacząć od nowa. Dlatego Crimson gości wtedy w moim odtwarzaczu, gdy wiem, że nie mam nic do załatwienia i mogę w pełni oddać się lekturze tego wielkiego muzycznego bogactwa.


ocena: 9/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Samael – Passage [1996]

Samael - Passage recenzja okładka review coverSamael at its best. W pół drogi pomiędzy surowym początkiem, a elektronicznym końcem. Choć z tego, co słyszałem, to najnowszym albumem wracają do korzeni, a przynajmniej do czegoś bardziej black niż industrial. Czwarty longplej w wykonaniu Szwajcarów po prostu powala monumentalnością. Jest tu wszystko, czego miłośnicy niesztampowego blacku mogą chcieć. Muzyka, dużo dojrzalsza niż na poprzednich wydawnictwach, wciąż niesie ze sobą sporo emocji i wyrafinowanej agresji. Wygląda też na to, że po okresie Sturm und Drang chłopaki trochę się uspokoili i już nie chcą zawzywać papci szatana w każdym kawałku. Przekłada się to na teksty, których tematyka oscyluje teraz wokół odkrywania samego siebie, mistycznych podróży i poszukiwań. Co więcej, teksty są bardziej liryczne, przez co słucha się ich z prawdziwą przyjemnością. Posłuchajcie sobie „My Saviour” albo „Moonskin”, który jest, tak swoją drogą, naprawdę ujmującą balladą. Niosą także ze sobą jakieś treści – opisują przeżycia i doświadczenia targanego niepewnościami człowieka, który poszukuje prawdy. Człowieka, który staje się centrum. Jest więc nieźle, choć do prawdziwego mistycyzmu jeszcze temu daleko. Powracając jednak do muzyki. Jak już wspomniałem, muzycznie album jest rozwinięciem poprzednich, z tą różnicą, że elektronika odgrywa tu większą rolę, a w takim na przykład „Jupiterian Vibe” pojawiają się nawet jakieś plemienne bębenki. Jednak nie o bębenki tu chodzi, tylko o majestatyczne klawisze i sample, które sprawiają, że muzyka nabiera niespotykanego rozmachu i kosmicznego wymiaru. Posłuchajcie choćby „Chosen Rece”. Drugą poważną różnicą jest zrezygnowanie z pełnoetatowego perkusisty, którego obowiązki przejął zaprogramowany przez Xy automat. Nie wydaje się wszelako, by była to jakaś horrendalna strata, choć pewnie żywy by nie zaszkodził. Chyba jednak jakieś rodzinne biznesy wzięły górę. Bardzo rdzawo i nieczysto, dosłownie i w przenośni, brzmiące gitary dodają muzyce wspomnianej zadziorności i zajadłości. Riffy są jednocześnie szorstkie i melodyjne, szarpane i pełne gracji – oksymoron jak: mądra blondynka. I pomimo rzeczonego wyjścia z mroku, ich brzmienie nadal zdaje się płynąć prosto z otchłani. Ach, te tremolo! Na koniec nie można nie wspomnieć o wokalach. Absolutne mistrzostwo – tak najkrócej można nazwać poczynania Vorpha. Barwa i niepowtarzalna ekspresja po prostu powalają i zamiatają, a charakterystyczny akcent dopełnia obrazu zniszczenia. Magia, czarna magia. Tak naprawdę, chyba nie ma się do czego przyczepić, bo i po co? Trochę może tych żywych garów brak, a i bas niekiedy gdzieś umyka, ale przy takiej zjawiskowości tego albumu to doprawdy pikuś. Więc nie ma co czekać, tylko zapierdalać do sklepików i kupować; o ile jeszcze nie macie.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: