26 listopada 2015

Cannibal Corpse – Live Cannibalism [2000]

Cannibal Corpse - Live Cannibalism recenzja reviewKażdy, kto choć raz był świadkiem występu Kanibali — a takich na świecie paru by się znalazło — wie, że ten zespół to prawdziwie zabójcza machina, która od dawna poważnie traktuje swoją robotę i w żadnym aspekcie fuszery nie odwala. Natomiast ci, którzy z różnych powodów nigdy nie uczestniczyli w takiej kaźni, mogą sobie sięgnąć po płytkę o wiele mówiącym tytule Live Cannibalism. Materiał spełnia podwójne zadanie, bo z jednej strony pokazuje killerski potencjał Cannibal Corpse w warunkach scenicznych, a z drugiej jest solidnym i dość wyczerpującym (65 minut) debestofem. Żaden ze studyjnych albumów nie został potraktowany po macoszemu, dzięki czemu setlista zwyczajnie pęka w szwach od hiciorów największego kalibru, że wspomnę tylko o „A Skull Full Of Maggots”, „Covered With Sores”, „Hammer Smashed Face”, „Fucked With A Knife”, „Perverse Suffering”, „I Will Kill You” i „Blowtorch Slaughter”. Tak na dobrą sprawę w zestawie brakuje mi jedynie „Sentenced To Burn”, ale to nie jest wielki powód do narzekań, bo humor poprawia spora reprezentacja znakomitego „Bloodthirst”. Brzmieniowo Live Cannibalism jest autentycznym wypasem (ciężar i selektywność godna pozazdroszczenia), ale to już zasługa doświadczenia i umiejętności zespołu oraz współpracującej z nim ekipy, bo w studiu panowie ograniczyli się do niezbędnego mixu i masteringu. Zero dogrywek i żenującego czyszczenia śladów! Taaak, takiej koncertówki można słuchać z przyjemnością, bo atmosfera obu występów (z Milwaukee i Indianapolis) została wiernie przeniesiona na płytę: są fajne zapowiedzi Corpsegrindera, jest żywo reagująca publika, muzykom zdarzają się pewne pomyłki, ale przede wszystkim jest tu surowa moc – bezpośrednie jebnięcie od początku do końca w wykonaniu prawdziwych profesjonalistów. Nie bez przyczyny Cannibal Corpse dorobili się statusu jednej z największych kapel w death metalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2015

Pyrrhon – Growth Without End [2015]

Pyrrhon - Growth Without End recenzja okładka review coverTrochę przypadkowo śledzę losy Pyrrhon od czasu pierwszej epki i tak się jakoś składa, że ich dotychczasowy rozwój w kierunku czegoś, co specjaliści nazywają post death metalem, bardzo mi odpowiadał. Właśnie takiej, zakorzenionej w eksperymentach Gorguts, klimatycznej jazdy oczekiwałem także po nowej epce zespołu. A tu niespodzianka! Amerykanie nagrali materiał stojący niejako w opozycji do ich ostatniego, nielicho rozbudowanego, krążka, czy też — patrząc z trochę innej perspektywy — będący ekstraktem z jego najbardziej ekstremalnych fragmentów. Moi mili, Growth Without End to w większej części praktycznie death-grindowy wymiot w tradycji najlepszych pojebów Relapse z przełomu wieków. Pyrrhon przygotowali niecały kwadrans muzy, ale za to ostro popieprzonej — brutalnej, chaotycznej, intensywnej i połamanej — która nieźle wymiętosi każdego nieprzygotowanego słuchacza. Pomimo szaleńczych temp i dość niechlujnego (choć nie tak sludge’owego jak na „The Mother Of Virtues”) brzmienia brooklińczycy nie zatracili na Growth Without End tego przyjemnego pierwiastka oryginalności, którym od paru lat imponują mniej zdolnym kapelom. Mamy zatem do czynienia z hasłem dość ordynarnie jebiącym po uszach, a przy tym na tyle urozmaiconym, żeby nie nudził się po kilku zapętlonych przesłuchaniach. W związku z powyższym warto wydać te kilka zyli, by przekonać się, jak może wyglądać wzrost bez końca w interpretacji czterech ambitnych typów.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pyrrhonband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2015

Hate – Crusade:Zero [2015]

Hate - Crusade:Zero recenzja okładka review coverNie przypominam sobie takiej sytuacji, nawet z lat 90-tych, żeby nowa płyta Hate przeszła praktycznie bez echa. Nie wiem, kto dał dupy bardziej, wytwórnia czy dystrybutor, ale faktem jest, że na chwilę obecną — czyli spory kawał czasu od premiery — Crusade:Zero to wśród gawiedzi album raczej słabo rozpowszechniony i ponad wszystko niedoceniony. Trochę to dziwne, trochę przykre, bo tak obiektywnie patrząc, Crusade:Zero — jako świadectwo ciągłej progresji zespołu — może być nawet uznany za najlepszy krążek w historii kapeli — tak jak w swoim czasie najlepsze były „Morphosis”, „Erebos” i „Solarflesh” — a już na pewno za najbardziej dopracowany. Styl i formuła brzmieniowa, które na dobre (?) okrzepły na „Erebos”, teraz są jedynie dopracowywane i lekko korygowane (także poprzez zmiany w składzie), co z kolei oznacza, że chcąc przybliżyć wam ten album, niestety będę musiał powtarzać frazesy z poprzednich recek. Zacznę od tego, że na Crusade:Zero słychać maniakalne wręcz — czyli jeszcze większe niż na „Solarflesh” — dążenie do perfekcji i tytaniczną pracę u podstaw nad techniką i konstrukcją utworów. Każda nuta ma swoje miejsce, choć jak na mój gust niektórych mogłoby w ogóle nie być, ale o tym za chwilę. W każdym razie pod względem poziomu aranżacji, wykonania i produkcji jest to światowa ekstraklasa – temu nie można zaprzeczyć. Inna sprawa, że coś za coś – ciągłe dopieszczanie muzyki odbyło się kosztem spontaniczności i — co może być rozczarowujące dla części fanów — ekstremalności. Materiał obraca się głównie w średnio-wolnych (zwłaszcza jak na ekipę Adama) tempach, a ponadto jest nasycony melodiami (naprawdę dobrymi, tak swoją drogą) jak żadna wcześniejsza płyta Hate. Jest tu też zdecydowanie więcej przestrzeni i klimatu, co — nawet pomimo rozbudowanych struktur — czyni Crusade:Zero kąskiem przystępniejszym dla przeciętnego słuchacza. Szkoda tylko, że dla wielbicieli szybszego dopierdalania przygotowano zaledwie kilka — i nie ukrywam, że to trochę mało — intensywniejszych partii w drugiej części albumu. Nie zmienia to faktu, że Crusade:Zero, jako całość, robi bardzo dobre wrażenie i z dumą można ją postawić na półce. Jeśli zaś chodzi o minusy, to już standardowo zaliczyłbym do nich wszystkie ambientowe miniatury. Ponadto nie kapuję sensu umieszczania podwójnego intra w sytuacji, gdy pierwszy właściwy utwór rozkręca się raczej powoli – jedno („Lord, Make Me An Instrument Of Thy Wrath!”) wystarczyłoby w zupełności. Także nadmierna ilość powtórzeń w tekstach (jak choćby w „Leviathan”) to coś, co bardziej irytuje i wprowadza niepotrzebny sztywny schemat niż podnieca i zachęca do skandowania. Przeciwwagą są dynamiczne i brutalne „Rise Omega The Consequence!” (tak powinno wyglądać połączenie wyziewu i klimatu), „Crusade:Zero” i „Dawn Of War”, których mogę słuchać w kółko. Gdy następny krążek Hate będzie wypełniony takimi killerami, to z niżej podpisanego zostanie jedynie dymiąca mięsna papka.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 listopada 2015

Blind Guardian – Beyond The Red Mirror [2015]

Blind Guardian - Beyond The Red Mirror recenzja okładka review coverDawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany „Imaginations from the Other Side”, na którym można było usłyszeć kawałek pod tym samym tytułem. Dla wielu fanów Bardów tak album, jak i ów utwór, były i są najlepszymi w historii zespołu. Tym większa musiała być ich radość, gdy okazało się, że Beyond the Red Mirror podejmie ten porzucony na równo dwadzieścia lat wątek. Odłóżmy jednak historię na bok, bo Blind Guardian A.D. 2015 to najlepsze dzieło Niemców od czasu „A Night at the Opera”, czyli od dobrze ponad dekady. Muszę przyznać, że zacząłem się trochę obawiać o kondycję muzyków i obrany na dwóch poprzednich długograjach kierunek, ale wygląda na to, że była to jedynie czasowa niedyspozycja. Otóż bowiem Beyond the Red Mirror dorównuje rozmachem najbardziej epickim dziełom Niemców, jest doskonale przemyślany, bezbłędnie nagrany, złożony jak gramatyka w języku polskim, a jednocześnie lekki i świeży. Nie pamiętam dokładnie, jak wiele razy przesłuchiwałem ten album ostatnimi miesiącami (ale pewnie idzie w setki), a jedyne, co mogę stwierdzić, to że każde kolejne okrążenie pozwalało mi odkryć coraz to nowsze smaczki i subtelne niuanse, tak dobrze znane z wydawnictw z przełomu wieków. Klasyczny Blind Guardian w najlepszej postaci i formie najwyższej od lat. Utwory takie jak „Twilight of the Gods”, „Prophecies”, „The Throne”, czy też bonusowy „Doom” urywają dupę. Pozostałym nie brakuje w zasadzie niczego, by znaleźć się w gronie najjaśniejszych punktów programu, ale ograniczę się do wspomnianych, by nie wyjść na opłaconego klakiera. Niezmiernie cieszy mnie, iż chłopaki przestali kombinować w stylu i grają to, co im wychodzi najlepiej – epicki, nieco bombastyczny prog metal, obficie polany baśniowością i fantasy. Jak się mówi – lepsze jest wrogiem dobrego, a to, czego byliśmy świadkami w przypadku dwóch wcześniejszych wydawnictw, to książkowy przykład przekombinowania i szukania zmian na siłę. Aby zrozumieć o czym tu piszę, wystarczy posłuchać z jaką łatwością i swobodą postępuje album, jak lekkiego sprawia wrażenie, a w końcu – jak szybko upływa ponad godzina (a w przypadku edycji rozszerzonej – 76 minut) zawartego na nim materiału. Aż chce się przesłuchać całość raz jeszcze. I jeszcze raz, i jeszcze… No co tu ukrywać – jestem zachwycony Beyond the Red Mirror. Tym bardziej, że chyba nie spodziewałem się powrotu do stylu z moich ulubionych czasów. Fanom nie trzeba krążka specjalnie reklamować, demo pewnie nadal będzie miał na nich elegancko wyjebane (za dużo wiesz! - przyp. demo), wszystkim pozostałym polecam serdecznie. Najlepsi w swoim gatunku, jedyni i niepowtarzalni – Blind Guardian.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 listopada 2015

Kat – 38 Minutes Of Life [1987]

Kat - 38 Minutes Of Life recenzja okładka review coverLata mijają, a pierwszy duży materiał live Kata ciągle robi dobre wrażenie. Wprawdzie sama realizacja pozostawia nieco do życzenia, jednak z selektywnością nie jest najgorzej, a takie zabrudzone, szorstkie brzmienie pasuje jak ulał do dzikiej muzyki i dodaje całości uroku. Miejmy ponadto na uwadze, kiedy, gdzie i na jakim sprzęcie to wszystko nagrywano. Omawiana koncertówka to kilkadziesiąt minut znakomicie odegranego thrash/speed/blackowego wyziewu, emanującego ogromną energią i wyczuwalną radością płynącą z grania. Wszelkie niedociągnięcia (a jest ich niewiele) odsuwają na dalszy plan i liczy się tylko bezkompromisowa sieczka. Mocna gitara, zapieprzający bas i — może przesadnie — „roztrzaskane” gary tworzą ścianę niezłego hałasu o zadziwiająco kojących właściwościach. Ale to już chyba standard przy klasycznym graniu w wersji koncertowej. Ogień, jaki Katowska czwórka z siebie wykrzesała przy „Czarnych Zastępach”, „Mordercy”, „Mag–Sex” czy „Wyroczni” (choć właściwie to przy wszystkich kawałkach) zagrzewa do boju (trząchania dynią i innych tańców-łamańców), a świetne refreny ułatwiają przyspieszoną anihilację strun głosowych. Klimat tych koncertów (bo 38 Minutes Of Life nie jest zapisem tylko jednego występu) udziela się błyskawicznie i stanowi o tak wysokiej ocenie wydawnictwa. Dla mnie świetna sprawa.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: