23 marca 2010

Disembarkation – Rancorous Observision [2000]

Disembarkation - Rancorous Observision recenzja reviewSzopen Fryderyk wielkim kompozytorem był, za co (bo przecież nie za dziwkarstwo) został właśnie uhonorowany tygodniowymi obchodami dwusetnej rocznicy urodzin oraz dosyć częstymi imprezami z cyklu „Rok Szopenowski”. Zaś Gallo Étienne wielkim perkusistą jest i jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, to przesłuchawszy to nie najnowsze i w równym stopniu (nie)znane wydawnictwo, powinien wyzbyć się najmniejszych wątpliwości. Nawet patrząc z perspektywy jego późniejszych występów, poziom grania zaprezentowany na Rancorous Observation jest niesamowity. Nie dziwi więc wcale jego obecność w takich kapelach jak Augury, Neuraxis czy Negativa. Ale Disembarkation to nie tylko Étienne, to w sumie pięciu muzycznych megamózgów – ludzi, którzy rozjechali utarte szlaki jak motor kurę. W mojej skromnej opinii, jest to jeden z lepszych metalowych wyziewów, jaki powstał na kanadyjskiej ziemi, album, który umieściłbym na tej samej półce co „Concealed” Augury. A to oznacza tylko jedno – absolutny top-end. Stopnień kompleksowości może przytłaczać, lecz jeśli chwilę nad albumem przysiąść obraz zaczyna krystalizować się i przybiera kształty dane ledwie garstce wybranych. Dźwięki płynące z głośników są skrajnie dziwne i popierdolone i stąd pewnie wzięła się moja kilkudniowa konsternacja dotycząca kondycji albumu. Teraz jednak jestem pewien, że to tylko mój umysł przedzierał się przez najbardziej odjechane i chore zakamarki Rancorous Observation. Ciemne uliczki pełne odwołań do muzyki poważnej, ekwilibrystycznych popisów wirtuozerskich, skandowanych i wywrzaskiwanych tekstów oraz niezliczonych klimatów. Zbędnym wydaje się wspominanie o warsztacie technicznym, więc wspominał nie będę. Za to zwrócę waszą uwagę na motywy zaczerpnięte z muzyki poważnej, przy czym wariacje na temat „Lotu trzmiela” są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Gitara prowadząca bardzo wprawnie inkorporuje klasykę do progu (siedemdziesiąt siedem nieziemskich solówek), a jeżeli dodamy do tego techniczne riffy, to ani chybi wyjdzie z tego cud, miód i orzeszki. I tak się właśnie dzieje. Dla miłośników wyraźnego basu (czyli m.in. siebie) mam dobrą wiadomość: wyprawiane przez Francisa Ménarda szaleństwa należą do jednych z barwniejszych, dumnie plasując się pomiędzy najlepszymi: Malonem, DiGiorgio, Thesselingiem, Lapointem, Norbergiem czy Landfermannem. Szaleństwa szaleństwami, a polifonie lecą szerokim strumieniem. Instrumentalne popisy podsumowuje i wieńczy, niespotykana niestety zbyt często, wszechstronna praca wokalisty. Takiego spektrum barw, natężeń, wysokości i emocji szukać ze świecą. Naprawdę trudno jest mi wymienić te kilka utworów, które zawładnęły moją głową, bo pasowałoby spisać całą listę. Niemniej jednak polecałbym waszej uwadze „Auschwitz” (opus kurwa magnum ;]) i „Effusion Of Reality”. I tę piękną klamrę łączącą pierwszy i ostatni utwór, która akcentuje wielkość albumu i upewnia słuchacza, że właśnie (będzie) miał styczność z czymś wyjątkowym.


ocena: 9,5/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz